top2011

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Jacek ze stolicy Wielkopolski
Info o mnie.

- przejechane: 184330.57 km
- w tym teren: 66484.10 km
- teren procentowo: 36.07 %
- v średnia: 22.60 km/h
- czas: 338d 00h 31m
- najdłuższy trip: 329.90 km
- max prędkość: 83.56 km/h
- max wysokość: 2845 m

baton rowerowy bikestats.pl

Wyprawy z sakwami

polska
logo-paris
logo-alpy
TN-IMG-2156 TN-IMG-2156 tn-IMG-6357

Zrowerowane gminy



Archiwum 2024 button stats bikestats.pl 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

Wpisy archiwalne w kategorii

maratony

Dystans całkowity:12807.33 km (w terenie 11769.88 km; 91.90%)
Czas w ruchu:668:29
Średnia prędkość:19.16 km/h
Maksymalna prędkość:73.88 km/h
Suma podjazdów:140489 m
Maks. tętno maksymalne:177 (101 %)
Maks. tętno średnie:160 (90 %)
Suma kalorii:12445 kcal
Liczba aktywności:180
Średnio na aktywność:71.15 km i 3h 42m
Więcej statystyk
  • dystans : 83.84 km
  • teren : 80.00 km
  • czas : 07:09 h
  • v średnia : 11.73 km/h
  • v max : 44.20 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Karpacz

    Sobota, 23 czerwca 2012 • dodano: 24.06.2012 | Komentarze 38


    Długo oczekiwany tegoroczny Karpacz przeszedł do historii jako mój najcięższy, najtrudniejszy i najbardziej wymagający pod każdym względem maraton.
    Na golonkowym forum autorzy trasy pisali że NIE MA LIPY i tak w 100% było !

    Nazajutrz nie czułem się dobrze wyspany (przyjazd późną porą i spartańskie łóżko) i trochę obaw miałem. Na rozgrzewkę ruszyłem wraz z klosiem na godzinę przed startem giga. Tym razem mieliśmy start o nietypowej godzinie – 10:30. Jako że trochę czasu zostało to postanowiłem zapoznać się z agrafkami i trawiastym zjazdem tuż przed metą, od razu wszystko przejechałem. Na stadionie oczywiście powitanie z masą znajomych. W końcu myk do 3 sektora i oczekiwanie na start, przy tym zamieniłem kilka zdań z dawno nie widzianym Math86. Start i pierwsze kilometry przebiegły spoko, by po wjechaniu w teren zacząć porządne ściganie i faktycznie stawka zaczęła się stopniowo rozciągać. Podjeżdżając tamtędy, niespodziewanie wyprzedził mnie posiadacz wyjątkowej koszulki „10000 km w 30 dni”, czyli sam flash :) Przywitaliśmy się i myk dalej, tzn. flash powolutku mi uciekał. Po dokręceniu do Budnik pierwszy zjazd i od razu hardcore ! Cóż takiego tam było ? Wąsko, niezliczona ilość korzeni, czarna i grząska gleba, do tego jeszcze zrobiło się tłoczno bo większość miała spore problemy ze zjechaniem i sprowadzała. Flash właśnie gdzieś tam się zatrzymał i tyle go widziałem. Kawałek dalej nieźle potknąłem się przednim kołem i przy tym zaliczone otb numer 1 (bez komplikacji). Za duże ryzyko i kawałek zszedłem. Jadąc dalej ze zdziwieniem zauważyłem brak bidonu z moim sensownym izotonikiem, no tak, zrobiło się nieciekawie bo w drugim bidonie była woda. Cóż, jechać trzeba. Długi i szeroki podjazd na Okraj przebiegł spoko w moim wykonaniu, wtedy rozkręciłem się na dobre. Podjeżdżając tędy wyprzedził mnie Tomasz Jajonek (po gumie) i spodobało mi się to że różnica prędkości między nami była bardzo mała :) Poza tym, hałasem zaskoczył mnie motocykl zwiastujący nadejście czołówki mega. Po wjechaniu na kulminacje wysokościową, w locie skorzystałem z bufetowego powerade. Czas na zjazd żółtym – istne hardcore ! Cały czas po masie luźnych kamieni i z dodatkiem spływającego strumyka. Mknąc tamtędy w dół trzeba było być skupionym w 100%. Zjechałem z trzema podpórkami i jednym zatrzymaniem się, aby przepuścić jedyną szybszą ode mnie na tym zjeździe osobę – samego Marka Konwę :) A mi udało się tam łyknąć ze 5-6 osób, w tym Ewelinę Ortyl (większość trudnych zjazdów sprowadzała, a na podjazdach mi powolutku uciekała i wielokrotnie na trasie się tasowaliśmy). Jadąc dalej do góry, w stronę Tabaczanej po niespodziewanie ciężkim nawierzchniowo podłożu stopniowo zaczęła mnie wyprzedzać czołówka mega. Nadal podobało mi się to że jechali do góry nieznacznie szybciej ode mnie i mogłem przez dłuższy czas podziwiać jak sobie radzą, a Mateusz Zoń wyraźnie dawał z siebie wszystko. W sumie fajne przeżycie :) Pora na zjazd Tabaczaną, kolejne hardcore i znów miałem sporą satysfakcję – całość zjechałem ! A tu ciekawostka – na tymże kamienistym zjeździe stał Konwa z jakimś defektem i chyba z zazdrością patrzył na mnie mknącego w dół. Kolejne fajne przeżycie :) Po zjechaniu następny krótki podjazd i powtarzalny zjazd w dół z Budników – większość zjechana z podpórkami na największych korzeniach. Jadąc tamtędy powoli zaczęła mnie irytować szybciej jadąca czołówka mega, a raczej pojedyncze sztuki w odstępach minutowo-parominutowych. Jako że jestem niesłyszącym zawodnikiem i nie lubię lepszym utrudniać sprawy to zmuszony byłem na tym technicznym i wąskim odcinku więcej się oglądać, zwalniać i przepuszczać, co za tym idzie poniosłem przez to jakieś straty czasowe i to wszystko trochę podziałało na moją psychikę :( Aż nagle, jeszcze przed zakończeniem pętli okrajowej zaczynał się odzywać kryzys. Co jest grane ? Po przekroczeniu głównej drogi w Karpaczu i dokręceniu do bufetu zatrzymałem się i wcinałem w siebie owoce, rodzynki i niebieskie izo, po czym jazda dalej. Zamiast poprawy jechało się coraz gorzej, wciąłem żel, mimo tego nadal źle ze mną, kryzys się pogłębiał i zacząłem stopniowo tracić pozycje. Gdzieś tam wyprzedziłem sleca, któremu wyraźnie też coś nie szło tak jak powinno. Dalej jechałem słabo i zaczęły się pojawiać pierwsze myśli o rezygnacji. Dobrze tylko że wtedy stawka giga była już porządnie porozciągana. W końcu, już na półmetku pętli giga dojechałem do bufetu na najniższym punkcie trasy i zrobiłem długi postój na owocowe żarcie z popijaniem powerade i wody. Po tym odrobinę doszedłem do siebie, doszło mnie kilku zawodników, ruszyłem za Nimi na podjazd w stronę Zachełmia, przez moment spojrzałem na tylną tarczę, a tu szok ! jest krzywa i ociera o klocki :( Po czym na chwilę zatrzymałem się i sprawdziłem opór obrotu tylnego koła – faktycznie nieznacznie ciężko się kręci. Przyczyna wykrzywienia pozostanie dla mnie tajemnicza, może przez pierwsze otb, może przez jakiś kamień, może ..., aż dziw mnie brał, że przejechałem kawał ciężkiej trasy z takim oporem :) W końcu, na fajnym singlu podjazdowym zdecydowałem o pit stopie – najpierw klocki wymontowałem i nadal ocierała, po czym zamontowałem zacisk na zewnątrz i było ok, tyle że pozostałem zdany jedynie na hamowanie przodem, co na takiej trasie z arcywymagającymi zjazdami to już podwójne hardcore i tylko dla odważnych. Aha, w momencie serwisowania załatwiło mnie kilku znajomych - slec, karmi, ktone i Jarek Wójcik. Kolejne zdołowanie dobiło mnie i można było się pożegnać z jakimś tam wynikiem. Ciekawe tylko czy dojdzie mnie jeszcze jedyny na giga teamowy kolega – klosiu ? :) Ruszyłem dalej i po krótkim czasie, na dzikim i leśnym skrzyżowaniu brakło strzałek, pojechałem po śladach i po chwili zastałem grupkę jadącą w przeciwnym kierunku, zawróciliśmy i tak po kilkunastu minutach zebrało się nas ze 10-15 osób, by w końcu odnaleźć właściwy przebieg trasy. Miałem tam straszny problem, właśnie zjeżdżaliśmy stromym i nieznacznej długości zjazdem, po czym następował skręt w lewo, a przedni hamulec zaczynał się potwornie grzać i z każdym metrem tracił skuteczność i przestał działać, Trek nabierał niebezpiecznej prędkości, wokół same drzewa i zmuszony byłem się ratować jazdą na wprost, zaliczając przy tym małą hopkę i z impetem wjechałem w wypłaszczającą ścieżkę na wprost. UFF ! udało się zatrzymać po 500 metrach :) Mocne wrażenia :) Dalej wspomniana grupka mi odjechała i niezbyt dobrze mi się jechało. Często zdarzały się tam fajne techniczne odcinki, jak i świetne leśne single – wszystko przejechane i zaczynałem nabierać wprawy w górskiej jeździe z niedziałającym tylnym hamulcem. Znowu dobijał mnie kryzys, żele poszły, w bidonie (jednym) prawie sucho. Na asfaltowym podjeździe w Przesiece byłem bliski zrezygnowania. Na złość dodam że właśnie tam w pobliżu, u Grabka w 2009 r. zaliczyłem 2 kapcie i tym samym zakończyłem tamtejszy ścig. Byłoby to moje pierwsze golonkowe DNF. No NIE ! Muszę dotrzeć do mety, bo inaczej się załamię jak mawiał Armstrong – ból przemija, skutki rezygnacji nigdy ! Więc słabo się czując dalej pospacerowałem do góry ze 1 km, do bufetu, który znałem z położenia na mapce i był. Nastąpił najdłuższy postój. Wcinałem sporą ilość owoców, napełniłem bidon powerade, poza tym zostałem podratowany dwoma ostatnimi tubkami żelu. Wtedy doszedł mnie klosiu i jeszcze dwóch gości. Mariusz ruszył szybciej, dodał mi trochę motywacji, w końcu doszedłem do siebie i tez ruszyłem. Podążając w stronę podjazdu na Chomontowej przez dłuższy czas był kontakt wzrokowy klosiu vs JPbike. Na jednym technicznym zjeździe źle wybrałem tor jazdy i otb numer 2 zaliczony (leciutka rana na łokciu), po pozbieraniu się i ruszeniu dalej stwierdziłem brak licznika, zawróciłem i całe szczęście że miły gość odnalazł :) Klosiu znikł i w końcu nastał dobrze znany mi długi podjazd Chomontową i znów miałem w zasięgu pola widzenia teamowego kolegę i tego miłego gościa. Właśnie dopiero teraz zacząłem odżywać i coraz lepiej się kręciło, wracała przyjemność z jazdy, tylko dlaczego sylwetki klosia i gościa powolutku się oddalały ? Po wjechaniu na szczyt czas na zjazd w stronę sławnego zielonego do Borowic, zmuszony byłem częściej hamować by utrzymać bezpieczną prędkość i przy tym nie przegrzewając jedynego sprawnego hamulca. Zjazd po wielkich kamieniach zwanych telewizorami poszedł po mojej myśli bo znałem go dobrze, chociaż podpórki i dwóch zejść na uskokach nie brakło. Mariusza dogoniłem na końcówce i dalej pognałem już przed Nim niezłym tempem. Stwierdziłem że ... znowu zgubiłem bidon :( Raz, przy przeprawie strumykowej, przy próbie mocniejszego depnięcia w korbę chwycił mnie skurcz w nodze. Ostatni bufet olałem i nastąpił stromy podjazd – większość wjechana i ku mojej uciesze zacząłem wyprzedzać pojedynczych Gigowców, nie wspominając o dublowaniu niebieskich. Po wjechaniu stromy zjazd pokaźnej długości i znów radocha z jazdy i stało się jasne że da się jechać technicznie w dół na jednym hamulcu :) Po tym myk w stronę obcykanych rano agrafek, które oczywiście pokonałem bez problemów z jedną podpórką (przez drzewo). W końcu jazda ostro w dół po trawiastej łączce, przedni hamulec pracował na maxa, już zacząłem się cieszyć, aż nagle, na ostatnim uskoku z paroma pokaźnymi kamieniami wjechałem przednim kołem na jeden z nich i pokaźne otb numer 3 zaliczone :( Szybko wstałem i od razu stwierdziłem że coś ze mną nie tak, przez chwilę sprawdzałem czy jestem w jednym kawałku. Po tej glebie daszek od kasku się odczepił. Szybko wsiadłem na ścigacza i już ostrożnie zjechałem na koniec trawiastej łączki, a tam stał ambulans i poprosiłem o sprawdzenie czy nie leje się ze mnie krew, bo coś czułem w szyi. Uff nie tryskała, ale szlify będą. Dalej już dojechałem do mety bez emocji, ale szczęśliwy że ukończyłem wyjątkowo ciężki maraton. A tam dobiegała końca dekoracja. Pierwsze co zrobiłem – do ambulansu, spojrzałem w lusterko (lekki szok) i coś tam przy ranie opryskali, oczyścili i pora na makaron, pogaduszki pomaratonowe z teamowymi kumplami. Chłopaki wyraźnie podziwiali moją krzywą tarczę i sposób zamocowania zacisku :) A toadi69 nawet poszedł umyć mi Treka. Po krótkim czasie pogadałem z mambą i am70, po ich minach stwierdziłem że rany na twarzy i szyi okazały się pokaźne :)

    96/137 – open giga
    34/51 – M3

    Ilość DNF na giga – 22

    Strata do zwycięzcy, jak i M3 (Czarnota) - 2:41:27 - mój rekord

    96 (34 M3) – JPbike – 7:09:10 – mój rekord, czas z licznika – 6:43:30 :)
    99 (36 M3) – klosiu – 7:10:58


    Zabawa na całej masie technicznych odcinków była przednia :) © JPbike

    Jak widać - techniczne trasy to coś dla mnie :) © JPbike

    W akcji na karkonoskich korzonkach :) © JPbike

    Ładnych szlifów się nabawiłem :) © JPbike


    Natomiast atrakcją pomaratonową był dobry czeski browar wypity wraz z CheEvarą ! :)


    Puls - max 175, średni 146
    Przewyższenie - 3245 m !



  • dystans : 79.14 km
  • teren : 77.00 km
  • czas : 05:41 h
  • v średnia : 13.92 km/h
  • v max : 57.17 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Wałbrzych

    Sobota, 19 maja 2012 • dodano: 21.05.2012 | Komentarze 11


    Dzień zaczął się pobudką o 4:15 rano. Do Wałbrzycha zajechałem bezpośrednio i zgarniając ze sobą Jarka. Dla regularnie startującego Gigowca nie jest to dobry wariant dojazdu i powrotu w dniu zawodów (250 km w jedną stronę), ale co zrobić gdy następnego dnia trzeba się zjawić na Komunii Chrześniaka ?
    Po zajechaniu na miejsce, uszykowaniu ścigacza, wskoku w kolarskie portki bardzo mało czasu zostało do startu (m.in. przez kolejkę do kibla). Troszkę stresu było i do tego zapomniałem zabrać rękawiczek (pościgałem się bez i nie było tak źle). No to pospiesznie i raptem 1 km przejechałem się rozgrzać, przy okazji i w locie przywitałem się z CheEvarą (gratki za podium :)) i szybki myk do 3 sektora i to na jego ogon. Po starcie ostrym (wznieciliśmy niezłe tymany kurzu) powolutku zacząłem się przesuwać do przodu, wyprzedzając m.in. klosia. Na drugim i wąskim podjeździe kątem oka wypatrzyłem Drogbasa stojącego poza ścieżką i pochylonego w stronę napędu (pech z przerzutką i łańcuchem), wąska leśna ścieżka i jazda w grupie nie pozwoliły mi na zatrzymanie się. Dalsza jazda, w stronę tunelu przebiegła spoko, stawka w której się znajdowałem powoli, acz systematycznie się rozciągała. Przejazd przez słabo oświetlony tunel początkowo wzbudził we mnie chwile grozy, po czym szybko się zaadaptowałem do tamtejszych warunków, chociaż obawy o kraksę były. Zaraz za tunelem pierwsze strome podejście. Kolejne podjazdy przeplatane zjazdami, właśnie na szczycie jednego z nich doszedł mnie Tomasz Jajonek (po defekcie) z jednym gościem z czołówki (też po defekcie) i razem pomknęliśmy ostro w dół po szerokim szutrze i z luźnymi kamieniami. Prędkości jakie osiągaliśmy znaczne, raz przez głęboką dziurę zachwiało mi równowagą. Na podjeździe na kulminację wysokościową (Jeleniec, 901 m) kręciło się w miarę dobrze, kliku osobników załatwiłem. Tuż przed szczytem następne i ciężkie podejście. Zjazd z tymże szczytu dość krótki i bardzo wąski, z kilkoma powalonymi drzewami. Na drugim bufecie wypatrzyłem sleca serwisującego swojego rumaka. Kolejny podjazd, już na pętli giga. Tam pojawił się pierwszy z wielu zapierający dech w piersiach arcywidoczek, aż się prosiło o zatrzymanie na fotki :) Dokręcając na szczyt dogoniłem Justynę Frączek. Pora na zjazd w rejon Sokołowiska – to było istne hardcore. Cały czas ostro w dół, dość wąsko, kilka agrafek, niezliczona ilość luźnych kamieni. Z trudem zjechałem, z trzema potknięciami przez luźne kamienie i następnie przez przyblokowanie poprzedzających zawodników. Nie będę oszukiwał – ten zjazd naprawdę wymagał najwyższych umiejętności technicznych. Zjeżdżając tamtędy wyprzedziłem w sumie 6 osób, w tym mistrzynię DH :) Następna wspinaczka, w stronę granicznego szlaku. Jechało się spoko, nogi w miarę podawały. Tamtejsze rejony dobrze zapamiętałem z Głuszycy sprzed dwóch lat. Na tamtym odcinku znalazły się 2 strome podejścia. Po pokonaniu wszystkich zsumowana ilość podejść na giga zaczynała mnie irytować. W okolicy 40-45 km zaczynał mnie łapać kryzys :( Mimo tego kręciłem twardo, po drodze wcinając resztki żelu. Do mijankowego bufetu, gdzie zarządziłem postój straciłem 4 pozycje. Po zjechaniu i połączeniu z mega trochę sił udało się odzyskać. Znalazłem się w stawce takiej, że co chwila wyprzedzałem niebieskich. Na wąskim i ciężkim podjeździe zrobiło się tłoczno i jakiś fragment z buta pokonałem, wtedy załatwiła mnie Justyna, a na stromej i krętej końcówce miałem dość spaceru i od razu wsiadłem na siodło i myk do góry. Po tym nastąpił fajny i długi singlowy trawers. Nie było łatwo tędy pomknąć szybko, nie wszyscy niebiescy ustępowali. Nagle i niespodziewanie coś na nierównościach zaczęło stukać w obręcz, ciśnienia w tylnym kole stopniowo ubywało :( Tamtejsze warunki nie pozwalały na postój i wymianę dętki, więc na resztkach powietrza udało się dokręcić do odrobinę szerszego miejsca i wziąłem się ze spokojem do roboty. Serwis poszedł spoko i bez napinki. W momencie gdy zacząłem zmieniać dętkę to obok mnie zatrzymała się dziewczyna z mega, z problemami napędowymi, szybko rzuciłem okiem i hak wykrzywiony na zewnątrz. Dokończyłem majstrowanie przy ogumieniu, a bikerka odkręciła swoją przerzutkę i kamieniem postarałem się w miarę naprostować hak i tak w sumie zleciało ponad 10 minut, oraz mniej więcej 10 pozycji w dół. Kręcąc dalej ostatnie 10 km to w dalszym ciągu dublowanie Megowców, ostatni ciężki fragment podjazdowy pokonany z buta i szybki myk do mety, którą minąłem bez emocji. Na mecie znajdowali się wszyscy kumple teamowi z wyjątkiem klosia, który jeszcze jechał i właśnie wtedy dotarło do mnie że Jarek musiał się wycofać z powodu defektu z napędem.

    77/153 – open giga
    34/58 – M3

    Strata do zwycięzcy, jak i M3 (Bogdan Czarnota) – 1:42:44
    Gdyby nie kapeć na końcówce i kryzys w połowie trasy, byłoby lepiej ...

    77 (34 M3) – JPbike – 5:41:28 (1 guma, czas z licznika 5:27:22)
    131 (53 M3) – klosiu – 6:30:32
    DNF - Jarekdrogbas

    Na konkretnych podjazdach wyciskam z siebie sporo © JPbike

    Po jednej stronie zbocze góry, po drugiej przepaść - pełne MTB :) © JPbike

    Puls - max 179, średni 150
    Przewyższenie - 3154 m ! (masakra, muszę sprawdzić czy licznik nie oszukuje :))



  • dystans : 78.00 km
  • teren : 76.00 km
  • czas : 05:31 h
  • v średnia : 14.14 km/h
  • v max : 57.75 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Złoty Stok

    Sobota, 5 maja 2012 • dodano: 06.05.2012 | Komentarze 11


    Nareszcie nastało długo oczekiwane maratonowe ściganie w górach :)
    Po Murowanej Goślinie miałem zapewniony drugi sektor, a właściwie ledwo się zmieściłem. W oczekiwaniu na start było trochę emocji – a to dlatego bo stałem w czwartym rzędzie od linii startu, wszystko przez garstkę osób w jedynce. Fajnie wtedy widzieć czołówkę :) Przed startem miałem ustaloną z Drogbasem taktykę równomiernego rozłożenia sił. Po ruszeniu stawki Gigowców dość szybko rasowi mocarze zaczęli mnie wyprzedzać i również szybko, bo już na początku porządnego podjazdu na Jawornik Wielki znalazłem się w swoim miejscu, a właściwie przez większość wspinaczki jechałem za Justyną Frączek :) Jako że wspomniany i długi podjazd miałem doskonale obcykany to perfekcyjnie udało się całość podjechać z tętnem na poziomie 160 i przy tym nie tracąc zbytnio wiele pozycji. Po tym pierwszy i krótki techniczny zjazd, pokonany spoko, z jednym potknięciem przez zaczepienie gałązką o kierownicę (bez komplikacji). Dalej to długi i łagodny zjazd, czasem trzeba było dokręcać do niezłych prędkości. W okolicy 15-go kilometra, po wyboistej końcówce zjazdu łańcuch zakleszczył się w korbie tak mocno że w ogóle nie dało się kręcić. Zatrzymałem się, po chwili Jarek ochoczo zjechał i tak razem usiłowaliśmy usunąć usterkę. Udało się uruchomić napęd w Treku dopiero po kilku minutach i do tego po zdjęciu koła :( Sporo osób nas wtedy minęło, w tym klosiu. Po ruszeniu na drugi podjazd pora na odrabianie strat. Nie szło mi tak jak chciałbym. Jarek zaczął mi powolutku odskakiwać. Dalej do połowy trasy giga praktycznie nic ciekawego w moim wykonaniu nie działo się, jechałem sam, klika osobników udało się dojść i wyprzedzić. Na drugim bufecie krótki postój. W końcu na jednym z wielu i ciężkim podjeździe przede mną pojawiła się sylwetka klosia, który na płaszczyźnie wyraźnie przyspieszył i na krótki czas znikł mi z oczu. Mariusza udało się dojść na końcu leśnego zjazdu i tak dalej rozpocząłem bardzo ciężki podjazd na Przełęcz Jaworową. Młynkując tędy (nie wiem czy przełożenie 26/34 to jeszcze młynek :)) nagle dostrzegłem stojącego na poboczu Jarka z małym problemem (zgubił 2 śruby mocujące blat) i dalej znów jechaliśmy razem i blisko siebie, do szczytu. Czas na zjazd czerwonym do Orłowca, technicznym i również obcykanym kilka dni wcześniej. Oczywiście pomknąłem tędy w dół na całego i nagle mocno najpierw przodem, a następnie tyłem dobiłem o niezłej wielkości ostry kamień, tak mocno że tył podskoczył i jakieś 10 metrów jechałem na przednim kole, niewiele brakowało do otb, szybko zareagowałem, wychyliłem się za siodełko i chwile grozy za mną :) Po około 500 metrach mknięcia w dół okazało się że w tylnym kole kapeć złapany :( Zszedłem na bok i operacja wymiany dętki poszła sprawnie i ze spokojem, nawet dobitą dętkę zwinąłem tak by upchać ją do kieszonki. Raptem 20-30 osób mnie wtedy wyminęło, w tym klosiu i josip. Ruszyłem dalej i … po ujechaniu 200 metrów zjazdu kolejny kapeć, tym razem w przednim kole :( Oznaczało to dla mnie koniec walki o jakiś wynik i pozycję teamowego lidera, no chyba że kumplom przytrafi się defekt lub kryzys. Druga wymiana dętki również poszła sprawnie i ze spokojem, kolejne kilkanaście osób mnie załatwiło i wyczułem że znalazłem się w ogonie giga. W końcu udało się ruszyć, na końcu zjazdu, przy bufecie zatankowałem na full bidony i jazda. Kolejny długi podjazd, powolutku szło doganianie i wyprzedzanie pojedynczych zawodników. Na szczycie fajna i gładka szutrówka, na której można było rozwinąć konkretne prędkości (z rozsądkiem). Po zjechaniu do Lutyni czas na wspinaczkę, na kulminację wysokościową – Górę Borówkową. Całość, aż do samego szczytu podjechana, 3 osoby wyprzedzone i wreszcie coś technicznego - kamienisto-korzenny zjazd z tymże szczytu. Początek z wielkimi kamolcami pokonałem spoko by nie złapać kolejnej gumy, a następnie nie wytrzymałem wolnego tempa, poniosło mnie i zaszalałem na dających w kość korzennych wybojach i przy tym kolejne 2 osoby załatwione. W końcu ostatni i bardzo stromy podjazd, rok temu pchałem tędy bike’a a tegoż dnia w całości udało się go podjechać. Na tymże podjeździe kolejne kilka osób udało się wyprzedzić, w tym Tomka. Ostatni i długi zjazd do samej mety pokonałem już bez emocji, po drodze wyprzedzając jeszcze jedną osobę (Grega z OSOZ) i tak wpadłem na metę, po czym od razu poszedłem po darmowe PIWO ! :)

    112/166 – open giga
    49/73 – M3

    Strata do zwycięzcy, jak i M3 (Bogdan Czarnota) – 1:45:40
    W sumie przez defekt i 2 kapcie straciłem 20-25 minut …
    Z jazdy i równomiernego rozłożenia sił jestem zadowolony, z wyniku już nie.
    Trasa okazała się bardziej kondycyjna niż techniczna, całość przejechałem bez kryzysu.

    80 (37 M3) – Jarekdrogbas – 5:05:01
    97 (42 M3) – klosiu – 5:19:17
    108 (47 M3) – josip – 5:25:52
    112 (49 M3) – JPbike – 5:31:11 (defekt z zakleszczonym łańcuchem i 2 gumy)
    142 (59 M3) – Jacgol – 6:16:19 (2 gumy)

    JPbike w akcji :) © JPbike

    Ostatni i stromy podjazd. Dałem radę ! © JPbike

    Puls – max 166, średni 146
    Przewyższenie – 2678 m



  • dystans : 71.64 km
  • teren : 60.00 km
  • czas : 02:42 h
  • v średnia : 26.53 km/h
  • v max : 49.37 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Bikecrossmaraton Dolsk

    Niedziela, 22 kwietnia 2012 • dodano: 22.04.2012 | Komentarze 14


    Nastała pora na ściganie w lokalnych maratonach, które bardziej traktuję jako świetny trening. Na początek Dolsk, organizowany przez Gogola. Golonkowcy, którzy w dwóch ostatnich sezonach tam się ścigali, wiedzą jaka jest trasa – płaska, szybka i ze zbyt dużą ilością asfaltu. Nie inaczej było tegoż dnia i to mimo zmienionej trasy. A jednak to maraton. Przed startem miałem dylemat w sprawie doboru opon. Ze względu na niemałą ilość asfaltu nie miałem ochoty jechać na NN, a zamówione RR jeszcze nie doszły, więc zamontowałem semislicki drutówki (!) Hurricane, pomysł niezbyt dobry (większa waga), a jednak dałem radę dojechać do mety na przyzwoitym wyniku. No dobra, po zajechaniu na miejsce kolejka po numerek spora, na szczęście świetni teamowi koledzy ułatwili mi sprawę. Pogoda słoneczna i z temperaturą na poziomie 15 stopni, tylko znowu ten wiatr … Na miejscu zjawił się prawie komplet teamowych kumpli. Większość jedzie dłuższy dystans, fajnie i będzie okazja się porównać :) Start został opóźniony o 30 min. Po rozgrzewce ustawiliśmy się w sektorze, blisko siebie w teamowym komplecie i blisko czuba. Przy linii stali np. Kaiser, Krzywy, Lonka, bracia Swatowie i jeszcze do tego ekipa HP Sferis … Niedobrze i od razu można było się pożegnać z dobrym wynikiem na lokalnym maratonie :) Po starcie ostrym tempo oczywiście było ostre. Dość szybko zaczęły się formować grupy. Wyboista, leśno-polna nawierzchnia nie ułatwiała sprawy by można było ostro do przodu rwać. Pierwszą grupkę z josipem w składzie, z trudem wyprzedziłem po kilku km napierania z tętnem na poziomie ponad 170. Po krótkim czasie doszedłem do następnej dużej grupy , w której jechał m.in. klosiu. Niestety, nie dałem rady podczepić się do danej grupy, nie wiem czemu i zacząłem tracić ich z pola widzenia, a za mną zrobiła się pustka poza pojedynczymi sylwetkami. Po pierwszym bufecie nastąpił dłuższy asfalt, znowu sam zmuszony byłem cisnąć, a pod koniec nie-mtb-owskiej nawierzchni zaczynała mnie doganiać duża grupa, wtedy miałem takowe myśli typu "mam gdzieś ten maraton" :) Uff, wreszcie skręt do lasu i od razu fajna seria wielkopolskich podjazdo-zjazdów, na których oczywiście troszeczkę przewagi uzyskałem i wróciły chęci do jazdy :) Po krótkim czasie doszedł do mnie jeden gość z T-Kłos Teamu, i tak kawałek dalej we dwójkę zgarnęliśmy jednego z Chodzieskiego Towarzystwa Rowerowego i po tym w takim trzyosobowym składzie przez dłuższy czas, bo prawie do mety kręciliśmy na zmiany. Na kolejnym asfaltowym odcinku, z wmordewindem i wzorowo współpracując uzyskaliśmy cenną przewagę nad grupą jadącą za nami (był w niej josip). W końcu atrakcja trasy czyli podjazd na punkt widokowy. Takowy odcinek nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Pomykając tędy, wypatrzyłem kibicującego z3wazę z córkami i cyckającego fotki. Na mijance zauważyłem klosia. Na szczycie dogoniła nas trzyosobowa czołówka mini. Ponownie na mijance, miałem okazję machnąć do jacgola. Dalsza jazda, po przekroczeniu głównej szosy przebiegła po znanych z golonkowych edycji leśno-polnych duktach. No, na tych „trudniejszych” fragmentach tradycyjnie już zauważyłem że odskakuję od swoich towarzyszy :) Doszła nas grupka pościgowa z mini, o dziwo, tempo takie że po wyprzedzeniu nas jechaliśmy razem aż do rozjazdu. Dalej znów długa prosta, zakręt, prosta, …, na polnym i wmordewindowym dłuższym odcinku zacząłem odstawać od wspomnianych towarzyszy, nie miałem już dobrego powera w nogach. Na ostatnim asfaltowym odcinku dogonił mnie jeszcze jeden gość, w stroju DHL, po czym końcówkę trasy przejechałem bez napinki, tak niezagrożony i bez emocji wjechałem na metę. Najlepszy z teamowych kumpli okazał się klosiu, a Jarekdrogbas ścigał się na mini i zdobył pudło (3 w M3) !
    Natomiast przedstawicielka płci pięknej - JoannaZygmunta również na mini załapała się na podium w swojej kategorii !

    50/176 – open mega
    21/63 – M3

    Strata do zwycięzcy, jak i M3 (Robert Banach) – 24 minuty i 19 sekund.
    Jak na lokalny maraton – wynik dla mnie ani dobry, ani zły, w sumie dobry trening.

    41 (18 M3) - klosiu – 2:35:54
    50 (21 M3) – JPbike – 2:42:19
    51 (22 M3) – jacgol – 2:43:06
    58 (27 M3) – josip – 2:44:37
    60 (16 M2) – daVe – 2:44:46
    82 (20 M2) – jasskulainen – 2:52:16
    87 (22 M2) – Marc – 2:55:47
    133 (20 M4) – toadi69 – 3:10:32
    156 (27 M4) – Maks – 3:24:46

    Bikecrossmaraton Dolsk 2012 © JPbike

    Puls – max 178, średni 159
    Przewyższenie – 580 m



  • dystans : 114.50 km
  • teren : 112.00 km
  • czas : 04:52 h
  • v średnia : 23.53 km/h
  • v max : 49.96 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Murowana Goślina

    Niedziela, 15 kwietnia 2012 • dodano: 16.04.2012 | Komentarze 26


    Ten maraton w Murowanej Goślinie, inaugurujący golonkowy sezon 2012 w 85% poszedł po moich myślach, jakie miałem przed startem. Tak to już jest, jak się zna własny organizm i jego poziom wytrenowania w danym okresie.
    Po dojechaniu na miejsce i krótkiej rozgrzewce, pora ustawić się w swoim sektorze. Zanim wystartowaliśmy, przywitałem się z całą masą znajomych – miłe uczucie i jest ich sporo :) Pogoda nieciekawa, ledwo 10 stopni i praktycznie cały czas kropiło, nie wspomnę już o tym że wiało. Drogbas i Rodman ustawili się bliżej, a ja w połowie swojego sektora. Klosia, do tej pory niepokonanego w Murowanej Goślinie nigdzie nie było widać. No to o 10:45 nastąpił start. Do czasu gdy na nowej nadwarciańskiej pętli ścieżka się zwężyła wszyscy kręcili tak jak powinni – szybko i na właściwym poziomie. Jako pierwszy ze starych znajomych wyprzedził mnie AdAmUsO. Jazda przez cały i ciekawy odcinek nadwarciański w moim wykonaniu przebiegła spoko, bez ostrego szarżowania i dość szybko znalazłem swoje miejsce w stawce. Tętno pikało na poziomie 170. Ten świeżo wybudowany mostek nad Trojanką i palety postawione w kilku arcybłotnych miejscach to super sprawa. Jedyne co mi przeszkadzało na otwartych fragmentach to tradycyjnie wmordewind. Trochę tasowania było. Gdzieś tam, w okolicy 30 km poczułem znany mi ból w prawej części żeber i jedyne co pozostało – zwolniłem trochę. Pomogło. W momencie, gdy kończyłem odcinek mini to stopniowo zaczęła mnie wyprzedzać czołówka mega – dokładnie tak jak myślałem. Pocieszające jest to że różnica prędkości nieznaczna. Znaną piaskownicę z trudem udało się pokonać, raz ugrzęzłem, łańcuch nieźle się uświnił. Po tym czekała nas jazda po leśnych duktach Puszczy Zielonki. Ciągle kropiący deszczyk jednak nie pomógł w związaniu piaszczystych odcinków, ciężko szło, średnia powoli spadała. Po 40 km wyprzedził mnie ktone i jak się później okazało – przez całą resztę trasy kilka razy się tasowaliśmy :) Wreszcie kulminacja trasy, dokładnie w połowie pętli giga – sekcja XC wokół Dziewiczej Góry. Muszę przyznać że byłem w szoku, a to za sprawą doprowadzenia trasy pod znaną kolarską górę ciekawymi, wymagającymi singlami i ścieżkami o których nie wiedziałem że w ogóle tam są :) Były momenty że poprzedzający mnie zawodnicy, lepsi na płaskich odcinkach właśnie tam blokowali mnie – jak widać, technika i skupienie jest moją mocną stroną. No i najciekawszy dla mnie moment całego maratonu to podjazd killerem – podjechałem w całości, a wszyscy przede mną pchali, nawet z tego się uśmiałem :) Nie obyło się bez chwili napięcia - jeden gość z mega wolniej biegnący przede mną nie chciał przepuścić i wpadłem w piach pośrodku, Trek obrócił się natychmiast o 90 stopni, po czym z trudem i bez podpórki udało się wrócić na właściwą (prawą) stronę podjazdu i dalej już poszło OK. W jednym miejscu, na mijance zauważyłem Rodmana, zresztą nie wiem gdzie został wyprzedzony przeze mnie. Po pokonaniu sekcji XC, przed gigowcami nastało nudne i prawie 60 kilometrowe napieranie na przemian długimi prostymi, troszkę krętymi i interwałowymi leśnymi duktami. Początkowo jechałem sam i nie bardzo mi tędy szło – takowe odcinki mi nie służą. W jednym miejscu, na zakręcie zauważyłem cyckającego fotki mlodzika. Po pokonaniu 85 km potwierdziły się moje obawy – zmęczenie narastało, tętno coraz rzadziej przekraczało 150, coraz trudniej szło utrzymać swoje dotychczasowe tempo jazdy. No i najgorsze, zaczynały się odzywać skurcze. Natomiast zesztywniałe z przemoknięcia i zimna dłonie nie pozwalały na szybkie operowanie manetkami. Doszła mnie kilkuosobowa grupka z ktone w składzie, podłączyłem do nich i tak w ogonie dałem radę przejechać do przedostatniego bufetu (w sumie było kilka, zatrzymałem się na dwóch ostatnich). Po tym znów kręciłem sam. Po ponownym połączeniu z mega zaczęło się dublowanie niebieskich, a raczej pojedyncze sztuki - był to daleki ogon, różnica prędkości spora, mimo że jechałem już na resztkach sił. Ostatnie kilka km przejechałem, mając w bliskiej odległości przede mną ktone, któremu druga część giga również nie szła tak jak powinna. Dotarcie do mety przebiegło bez emocji, nie miałem już żadnych sił na sprinterski finisz z Tomkiem.
    Tuż za linią mety uciskałem się z Drogbasem – tym razem był najlepszy z ProGoggli.

    73/130 - open giga
    36/50 - M3

    Strata do zwycięzcy open, jak i M3 (Andrzej Kaiser) - 56 minut i 8 sekund.
    Jak dotąd to mój najlepszy wynik w Murowanej Goślinie na giga !
    Zarówno rok, jak i 2 lata temu z wielkim trudem zmieściłem się w top 100 open ...
    No ... w tomboli poszczęściło mi się - wylosowałem breloczek w kształcie tarczy hamulcowej :)

    Napieram pod górkę :) © JPbike

    Przeprawa przez strumyk MUSI BYĆ ! © JPbike

    Foto by TomexX
    Atak podjazdowy na killerze - w całości w siodle ! © JPbike

    Fotka autorstwa mlodzika, z jego galerii.
    Samotnik na nudnej pętli giga, nie przepadam za takimi odcinkami © JPbike

    Puls - max 179, średni 156
    Przewyższenie - 929 m



  • dystans : 61.81 km
  • teren : 57.00 km
  • czas : 02:09 h
  • v średnia : 28.75 km/h
  • v max : 48.87 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Bikecrossmaraton Łopuchowo

    Niedziela, 25 września 2011 • dodano: 25.09.2011 | Komentarze 19


    Po Michałkach miałem zakończyć sezon maratonowy, a jednak tak się złożyło że mimo pustego portfela udało się wystartować w Łopuchowie – duża w tym zasługa Macieja, z którym dzień wcześniej się zagadałem i nazajutrz wspólnie wybraliśmy się. Dla mnie był to debiut w tym wielkopolskim cyklu maratonów organizowanych przez Wojtka Gogolewskiego. Teraz, po ostrym (!) ściganiu mogę napisać że maraton ten zwany „turystyką na zmęczenie” to całkiem spoko impreza dla każdego.
    Na miejscu formalności startowe zostały załatwione szybko i bez żadnych problemów. Ze znajomych – trochę się zjawiło: josip, Michał, Rodman z dziećmi, ryszard4859 i z3waza, a reszta udała się do Osiecznej. Podczas rozgrzewki z Maciejem stwierdziłem że trasa jest taka sama jak golonkowa Murowana Goślina (mega), tylko pora roku inna. Pogodę mieliśmy wręcz idealną. W sektorze luzik (były dwa, dla mini i mega), stanąłem tam gdzie się dało, pewnie w połowie. W oczekiwaniu na start miałem trochę obaw o to, czy starczy mi zapasu kalorii na całe 62 km (dystansu giga nie było), na śniadanie zjadłem jedynie to co miałem – średnia micha makaronu bez dodatków, trochę dżemu jagodowego i kawa z mlekiem. Starczyło :) Start o 11-tej i od razu rozpocząłem przebijanie się do przodu po trochę wyboistych i piaszczystych leśnych duktach Puszczy Zielonki, trwało to do około 10 kilometra po czym doszedłem do sporej grupy, w której znajdował się josip. Tempo, które nadawał spory peleton mi jak najbardziej odpowiadało, co jakiś czas którychś z nas znajdujący się na czele mądrze przyspieszał, jak i zwalniał. Zmiany również dawałem. Na prostych odcinkach prędkości dochodziły do 40 km/h, nawet gnaliśmy ostro po sporych dziurach, raz tak się rozpędziłem że po wyskoku z dużej dziury tył mi pofrunął na wysokość 30 cm, na szczęście moje umiejętności pozwalały na takie szaleństwa :) Peleton przed półmetkiem dogonił i wchłonął dwóch Gości, i tak na półmetku trasy wszyscy wspólnie i nadal ostro rozpoczęliśmy pokonywać kulminację trasy – znane Golonkowcom zawijasy w stylu XC wokół Dziewiczej Góry, przejechałem tędy tak szybko że nie wiem :) No, glebka tam była, na wąskim singielku przed killerem za szybko w łuk wszedłem i … w krzaki :) Szybko się pozbierałem i zjazd po słynnym killerze pokonałem środkiem, po piachu i w swoim wariackim stylu :) Wtedy zauważyłem że peleton się rozkurczył, kilku odpadło, czołowa grupa oddaliła się o 10-20 sekund, rozpocząłem szaloną pogoń za nimi, zakończoną sukcesem po 5 km ostrej gonitwy. Po jakimś czasie josip również doszedł do nas i tak dalej, gnaliśmy, gnaliśmy :) Gdzieś tam na końcówce znajdowały się potwornie piaszczyste fragmenty, na jednym z nich jeden przede mną przyblokował mnie i po tym znów musiałem gonić swoją grupę, cisnąłem ile fabryka dała. Udało się :) Ostatnie kilometry okazały się dla mnie lekkim zaskoczeniem bo nie znałem dobrze końcówki wyjazdu z lasu, znajdowałem się wtedy w ogonie swojej grupy i natychmiast po wyjechaniu na ostatni asfaltowy odcinek przed metą stwierdziłem że Ci z czoła cisnęli jak diabli i pozostało mi dać z siebie wszystko, ledwo udało się dojść do paru osobników, przy skręcie na stadion błąd popełniony – na nawrocie wszedłem ze zbyt dużym łukiem, po tym już tylko poszedł blat z ogniem, przed ostatnim skrętem doszedłem do josipa i tak jeden za drugim wpadliśmy na metę. Na wspólny finisz zabrakło miejsca, albo 100 metrów :)

    16/114 - open mega
    5/31 - M3

    Strata do zwycięzcy open (Tecław) – 15 min i 15 sek, do M3 (Górski) – 12 min i 32 sek
    Najbardziej boli ... strata do TRZECIEGO w M3 – PIĘĆ SEKUND ...

    Niemal cała ta „sportowa turystyka na zmęczenie” przebiegła pod dyktando ostrej jazdy w dobrej grupie – z tego się cieszę i dzięki temu nabrałem kolejnego doświadczenia na płaskie maratony.
    W sumie tak szybko przez Puszczę Zielonkę wraz z sekcją XC wokół Dziewiczej Góry jeszcze nie jechałem :)


    Fotki autorstwa Mi Se.
    Ten na dalszym planie i w stroju BS to cały JA :)
    Start. Trochę tam wąsko. © JPbike

    Końcówka. Szalenie napierająca grupa z tymanami kurzu :) Fotograf ledwo mnie załapał. © JPbike




  • dystans : 105.56 km
  • teren : 101.00 km
  • czas : 04:36 h
  • v średnia : 22.95 km/h
  • v max : 46.73 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Maraton MTB Michałki

    Sobota, 17 września 2011 • dodano: 17.09.2011 | Komentarze 19


    Pewnie nie muszę pisać że zeszłoroczne Michałki okazały się dla mnie szczęśliwe i to niespodziewanie :) Podczas tegorocznej, ósmej już edycji maratonu w Wieleniu mocno liczyłem na przynajmniej powtórkę, czyli wskoku na pudło, nie udało się, ale całkiem zadowolony dojechałem do mety :)
    Do Wielenia zajechałem na półtora godziny przed startem i od razu miłe zaskoczenie – miła obsługa, bardzo szybko i bez kolejki załatwiłem formalności startowe, dostałem fajną firmową czapkę i … kupon na darmowe piwo ! Na miejscu tradycyjnie już, jak na wielkopolskich maratonach przystało, spotkałem całą paczkę znajomych. Po krótkiej rozgrzewce pora ustawić się na starcie – stanąłem dokładnie w tym samym miejscu co rok temu (gdzieś w połowie stawki). No i start ! Pierwsze 2 km asfaltowe, dość tłoczne i przebiegły z prędkością w okolicach 40 km/h, szaleństwo, nie dla mnie, miłośnika MTB :) Josip i mlodzik napierali ostro, po chwili wyprzedził mnie klosiu, po czym przyspieszyłem i tuż przed wjazdem do większego lasu, który towarzyszył nam praktycznie do samego końca trasy jechałem za Nim. Nie szarżowałem, bo tłoczno było. Po jakimś czasie wyprzedziłem Mariusza i zaproponowałem koło, nie wiem czy się podczepił, bo trasa była dość wyboista i piaszczysta, bardziej trzeba było się skupiać na jeździe. Po krótkim czasie, po tym manewrze bez większych problemów za mną znaleźli się josip i mlodzik. Gdzieś na mocno piaszczystym fragmencie jeden Gość nieźle się wywalił i od tamtego momentu tłok zelżał i jechało się swobodniej. Po krótkim czasie wyprzedziłem zwycięzcę medyków na mega – daVe’a. Po tym jakaś gałązka zakleszczyła się w kasecie, na szczęście wypadła. Jadąc dalej za jednym Gościem, omal nie zgubiliśmy trasy, przez krótki czas miałem w zasięgu wzroku bloom’a. Na pewnym piaszczystym podjeździku zapadłem w piach i z buta. Mlodzik wtedy dogonił mnie i od tego momentu przez spory czas jechaliśmy razem. Po skręceniu na giga, na trasie zrobiło się pusto, cala dodatkowa pętla giga okazała się być dość wymagającą nie tylko przez leśną, mocno interwałową, wyboistą i piaszczystą nawierzchnię, jak i przy takiej pustce na giga trasie trzeba było być czujnym by nie zagapić oznakowania (namalowane na drzewach czerwone strzałki) No i stało się … na mniej-więcej 35 km pojechaliśmy prosto, szerokim szutrem, czyli nie tam, gdzie trzeba i … nadłożyliśmy z tego powodu około 4 km trasy, nie wspominając już o kilkuminutowej (możliwe że nawet 10) stracie czasowej :( Po odnalezieniu właściwego kierunku pozostało mi już jedno – pocisnąć do mety tyle ile się da i olewając przy tym bufety (jedynie w ruchu wodę brałem). Po 45 km zacząłem się oddalać od mlodzika i dalej, aż do samej mety jechałem samotnie. Na półmetku dostrzegłem na poboczu Ewelinę Ortyl z jednym facetem – coś z kołem majstrowali. Następnego rywala udało się dojść po 60 km, a kolejne dwie osoby załatwiłem znów po dość długim czasie mojej samotnej gonitwy – to był josip, a po krótkiej chwili Magda Hałajczak (zwyciężczyni giga). Dalej to samą pustkę miałem zarówno przede mną, jak i za mną, czyli coś w rodzaju samotnego testu wytrzymałości i odporności. Z atrakcji - gdzieś tam pojawiła się dość głęboka i bagnista przeprawa wodna – nagle Trek tam stanął i od razu SPD-y namoczone :) Od 90 km bardzo wyraźnie zaczęło narastać zmęczenie, z wyścigowego tempa jazda zamieniła się w typowo turystyczno-szybką i tak niezagrożony przez nikogo dojechałem do mety bez emocji.
    W sumie od zgubki do mety udało się 4 osoby wyprzedzić.

    14/35 - open giga
    5/13 – M3

    Czas przejazdu identycznej trasy (4:36:07) uwzględniając około 4 km zgubkę na trasie jest lepszy od zeszłorocznego (4:39:51) o 3 minuty i 44 sekundy – z tego porównania jestem zadowolony :) Wyraźnie forma ciut lepsza :)
    Strata do zwycięzcy giga (Seba Swat) – 34 min i 35 sek, do M3 – 14 min i 37 sek.

    EMED’owcy na giga
    13 (4 M3) - klosiu – 4:27:10
    14 (5 M3) - JPbike – 4:36:07 (zgubił trasę)
    15 (5 M2) – mlodzik – 4:37:29 (zgubił trasę)
    17 (6 M3) – josip – 4:39:52
    27 (5 M4) – Maks – 5:22.58
    29 (6 M4) – toadi69 – 5:33:14

    Z mlodzikiem się zagadałem, że za rok się pomścimy za kilkukilometrową zgubkę :)


    Mknę przez michałkowy las :) © JPbike

    Michałki 2011. Podium M3 giga. Tym razem musiałem się zadowolić piątą pozycją, tez coś :) © JPbike

    Szerokie podium też fajne, zwłaszcza że EMED'owskie :) © JPbike

    Dla EMED'u to byl dobry dzień, wszyscy Gigowcy zdobyli szerokie podium :) © JPbike

    Jeszcze jedna fotka, z klosiem :) © JPbike




  • dystans : 79.19 km
  • teren : 75.00 km
  • czas : 04:59 h
  • v średnia : 15.89 km/h
  • v max : 62.26 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Międzygórze

    Sobota, 10 września 2011 • dodano: 12.09.2011 | Komentarze 18


    Udany powrót po kontuzji na swój słuszny i górski dystans :)

    Do Międzygórza wybrałem się na weekend w towarzystwie Djablicy, którą zgarnąłem z Wrocławia. Pierwotnie na mój golonkowy powrót po kontuzji planowałem start na mega, a jednak po sprawdzeniu siebie, zarówno treningowo, jak i podczas startu na własnym podwórku od razu zdecydowałem na swój słuszny dystans – GIGA. Nazajutrz w sobotę miałem mały dylemat – w co się ubrać, ponoć zapowiadali pogodę z temperaturą dochodzącą do 20 stopni, poza tym w wyższych patriach gór nie wiadomo jak będzie, więc w końcu wybrałem rzadko stosowaną przeze mnie opcję: podkoszulek z długim i na to krótki strój - jak się okazało wybór był idealny. Dość późno ruszyłem z noclegowni, przynajmniej dobrze się wyspałem. W sumie zrobiłem niewiele ponad kilometr rozgrzewki :) Przed wjazdem do sektora spotkałem mambę, klosia, mlodzika, po czym ustawiłem się obok golonkowego debiutanta na giga, czyli josipa, pogadaliśmy sobie. W oczekiwaniu na start dla mnie największym zaskoczeniem była znajoma sylwetka bikera w pomarańczowo-białym stroju – to był sam DMK77 ! Nie napiszę jak się cieszyłem z Jego obecności na wspólnym dystansie, bo w tym sezonie do tej pory nie mieliśmy okazji się porównać na którymś maratonie :) Oprócz Damiana spotkałem się z kumplami z SCS OSOZ – AdAmUsO, karmi, RafałCSC i slec. W sumie fajne to uczucie wrócić do ścigania po kontuzji na swoje miejsce, czyli wśród tych co mają wspólną pasję :) Cel był prosty – przejechać całą górską trasę najlepiej jak się da i bez kryzysu dotrzeć do mety. No i wypadało pokazać kto w EMED Racing Team zasługuje na miano górskiego lidera :) Trasa w Międzygórzu okazała się być identyczna z tą zeszłoroczną, czyli jedna z najłatwiejszych górskich golonkowych edycji ale … 2600 m w pionie oznacza że sporo wymaga kondycji.
    No, to start ! Ruszyłem bez ostrego ciśnięcia, by na dalszej części trasy nie dać się kryzysowi, no i już od jakiegoś czasu jeżdżę bez pulsometra, więc wszystkie podjazdy pokonywałem z pulsem „na czuja”. Na pierwszej podjazdowej serpentynie dostrzegłem klosia za mną, Damian widocznie nieźle radził do góry i powoli znikał mi z pola widzenia, no cóż trzeba jechać swoje.

    Na pierwszym długim podjeździe i to na czele peletonika :) © JPbike

    Pierwsze krótkie wypłaszczenie i zjazd – bez emocji i szybko w dół. Po czym rozpoczęła się seria długich podjazdów wraz z paroma zjazdami. Na tym odcinku powolutku zacząłem nabierać tempa i udało się kilku osobników wyprzedzić, na jednym szybkim zakręcie na zjeździe zbyt późno nacisnąłem klamki hamulcowe i pobocze zaliczone, na szczęście bez gleby. Gdzieś tam wypatrzyłem Damiana kończącego serwis (sztyca), po czym wsiadł i znów powolutku zaczął mi uciekać do góry :) Również i na tym odcinku plecy zaczęły się odzywać, w zeszłym roku z tym bywało gorzej, nie dałem się i na całej trasie eksperymentowałem z różnymi pozycjami na długich podjazdach – raz na stojąco i twardszym przełożeniu, raz zamiast trzymać rogów trzymałem kierownicę bliżej środka – pomogło częściowo. Na pierwszym bufecie postój, podobnie na pozostałych – słusznie i można było przez chwilkę rozciągnąć plecy. W końcu atak na kulminacje wysokościową – okolice Śnieżnika.

    W akcji, bliziutko Śnieżnika :) © JPbike

    Aż do schroniska pod Śnieżnikiem kręciłem sam, jedynie pojedyncze sylwetki zdawało się dostrzec. Wreszcie coś technicznego nastąpiło – zjazd czerwonym. Ten dość trudny odcinek najbardziej zapamiętałem z zeszłego roku i myknięcie w dół nie sprawiło mi żadnych większych problemów, tylko w dwóch miejscach ze sporym uskokiem wolałem nie ryzykować ze względu zrastający obojczyk. Dwie osoby udało się tędy wyprzedzić. W pewnym momencie, zauważyłem jadący przede mną czerwony Land Rover, trzeba było zwolnić bo okazało się że zawodnik miał wywrotkę, leżał, chyba coś z barkiem :( Dalszą cześć zjazdu, już mniej techniczną pokonałem szybko, trochę telepania było. Gdy kończył się zjazd to nagle przede mną pojawił się DMK77, przyspieszyłem i przez chwilę jechałem tuż za Nim, zamierzałem chwilę pogadać coś w stylu „jak tam ?”, właśnie zaczynał się skręt na kolejny długi podjazd i … łańcuch zakleszczył się w korbie, kilkanaście sekund postoju …

    Własny serwis na golonkowym poziomie, dobrze mieć kogoś do pomocy :) © JPbike

    Długi podjazd prowadzący do rozjazdu mega/giga przebiegł pod dyktando wyprzedzania zawodników mini i znów powoli zanikającego z pola widzenia Damiana, wyraźnie brakowało mi dobrego powera na długie podjazdy. Kolejny długi zjazd, już na pętli giga – cisnąłem ile się dało, mocno telepało, na tejże pętli sporo osób z kapciami mijałem. No i jadąc tamtędy stwierdziłem że od tych wybojów na zjazdach wypadła mi z kieszonki pompka :( W pewnym momencie, na widokowym wypłaszczeniu, przed kolejnym długim zjazdem doszedł do mnie slec, przez jakiś czas jechaliśmy razem, znów na końcu zjazdu dostrzegłem Damiana, wyraźnie narzekał podobnie jak ja na plecy. Po jakimś czasie puściłem sleca by zachować siły na ostatni długi podjazd, jak się okazało słusznie zrobiłem swoje. Na odcinku od ostatniego bufetu do ostatniego szczytu straciłem kilka pozycji. Natomiast w miejscu połączenia giga z mega nastąpiła identyczna powtórka z historii – napotkałem na Zbyszka, obaj o tym pamiętaliśmy i uśmiechnęliśmy się :) Przez wyboisty odcinek w okolicach Czarnej Góry ciężko się kręciło, mimo wypłaszczenia ledwo przekraczałem 20 km/h.

    Zdecydowanie wolę się męczyć w górach, no i te arcywidoczki :) © JPbike

    W końcu ostatni podjazd z jednym podejściem – stwierdziłem że za wolno podchodzę, nawet dublowany Megowiec mnie wyprzedził podczas marszu. Po tym wreszcie zjazd wprost do mety, trochę błotnistych fragmentów było, gdzieś tam wykręciłem v-max. Na tymże zjeździe nie było z kim powalczyć, poza dublowaniem kilku Megowców. Jeszcze ostatni krótki, acz stromy podjazd na którym JEDYNY raz użyłem młynka (26/34), na końcówce prawie doszedłem do jednego z Xboxa, z którym kilkakrotnie tasowaliśmy się na całej trasie. Po czym już tylko bezproblemowy techniczny zjeździk wprost na metę, którą przekroczyłem jako pierwszy z EMED’u na giga :)

    Klimatyczny przejazd w górskim lesie :) © JPbike

    JPbike taki już jest - wariat na zjazdach :) © JPbike

    Wyniki i porównania:

    50/118 – open giga
    21/45 – M3

    Czas przejazdu (4:59:03) identycznej trasy lepszy od zeszłorocznego o półtorej minuty (5:00:34) :)
    Strata do zwycięzcy giga (Janowski) – 1:12:36, do M3 (Czarnota) – 1:11:11
    DMK77 dołożył mi prawie 5 minut straty, jest lepiej niż rok temu bo wtedy wlał mi 6 minut :)

    EMED’owcy na giga
    50 (21 M3) – JPbike – 4:59:03
    54 (22 M3) – josip – 5:06:16
    57 (24 M3) – klosiu – 5:08:20
    82 (28 M2) – mlodzik – 5:31:35 (kapeć)
    88 (30 M2) – Maciej – 5:41:27


    Po maratonie tradycyjnie pora na bufet, makaron z sosem smakował, pogaduszki ze znajomymi, myjnia. Towarzyszyła mi Djablica, która pojawiła się w roli kibica. A największe uciski dostałem od Ryszarda – nawet sprawdził osobiście czy w jednym kawałku przejechałem to giga po kontuzji i z blachą w obojczyku :)

    Z Ryszardem :) Trochę błotka mamy na sobie :) © JPbike




  • dystans : 67.66 km
  • teren : 55.00 km
  • czas : 02:22 h
  • v średnia : 28.59 km/h
  • v max : 54.36 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Bikemaraton Poznań

    Niedziela, 4 września 2011 • dodano: 04.09.2011 | Komentarze 27


    Całkiem udany powrót do ścigania :)

    Po ponad trzech miesiącach spowodowanych kontuzją w końcu stanąłem na starcie, i to na własnym podwórku. Dla mnie był to czwarty start w tejże grabkowej edycji. Co prawda trasa dość płaska, a jednak to maraton. Rano micha makaronu z sosem i szybki myk do sklepu po Isostara bo się skończył. Stresika przedstartowego nie było, chyba czuję się już starym wyjadaczem maratonowym :) Dojazd nad Maltę tradycyjnie na własnych kołach i od razu powitanie z KeenJow’em, mlodzikiem, MaciejBrace'em, Maksem, Rodmanem i myk do swojego sektora – dwójki. Stojąc w sektorze z wyjątkiem ryszarda4859 nikogo ze znajomych nie dostrzegłem, nuda, miejsce nie dla mnie :)
    No i wystartowaliśmy – przez pierwsze dość wąskie kilka km nie szarżowałem, tempo mi odpowiadało i … podziwiałem wtedy tyłek Kasi Galewicz :) Jadąc tamtędy jeden Gość przede mną się wywalił przy drewnianym słupku i w ostatniej chwili udało mi się wyhamować, uff. Okazało się że zarówno początkowe jak i końcowe km były troszkę zmienione. Tłok był, ale dało się dość szybko jechać. Po dojechaniu do osławionej już schodowej przeszkody od razu utworzyła się spora kolejka do pokonania tegoż fragmentu. W sumie na 20 metrowym odcinku trasy odbyłem tam około 2-3 minutowy bike-walking, przynajmniej można było odsapnąć i zamienić kilka słów z rywalami :) Po tym nastał wreszcie luz i od razu ogień z blatem w roli głównej ! Od razu zdecydowałem że będę się trzymał pociągów i tak właśnie się stało i to do samej mety, z nielicznymi wyjątkami. Po dojechaniu do Gruszczyna przed sobą wypatrzyłem nieoficjalnie jadących klosia i Rodmana, doszedłem do Nich, dałem znak żeby chociaż przez jakiś czas mnie pociągnęli jak na kolegów z teamu przystało. Chłopaki chyba nie przystali na propozycje, no tak :) Wtedy w mojej głowie zrodził się pomysł że pojadę mega i w dalszej części trasy, jeszcze po kilku namyśleniach typu mega czy giga tak zrobiłem i nie żałuję. Dalsza jazda aż do wschodniego krańca trasy przebiegła w pięcioosobowym pociągu dowodzonym przez dwóch z Berknera – cisnęli ostro i jak się okazało … przesadzili :) Po wjechaniu na powrotny odcinek moja grupka zaczęła się kurczyć, jako pierwszy do przodu wystrzelił … JPbike ! Faktycznie, towarzyszy z pierwszego pociągu już więcej na trasie nie zobaczyłem. Dalej, aż do wjechania na asfalt jechałem raz sam, raz tworzyły się i rozpadały grupeczki, by w końcu, już na asfalcie (wplecobocznowind :)) podczepić się pod spory pociąg (chyba z trzeciego sektora) i tak przejechaliśmy spory kawał trasy wspólnie. W okolicach rozjazdu mega/giga (51 km) podjąłem ostateczną decyzję – jadę mega. Wtedy szybsza cześć grupki mi uciekła, do mnie podczepiło się dwóch Gości, z czego jeden jechał za mną przez dłuższy czas i nieźle się ujechał. Jadąc tamtędy zacząłem wyprzedzać ogon lub środek mini. Natomiast zjazd za Uzarzewem (dwa wykrzykniki) to dla mnie czysta formalność – myk w dół i przy tym z zaskoczenia jednego wyprzedziłem – a ten z tego powodu przyspieszył i po drodze zgarnęliśmy jeszcze jednego Megowca. Przed fajnym singielkiem puściłem swoich towarzyszy, by sprawdzić jak radzą z techniką – obaj nieźle zajechani byli, a ja odpocząłem sobie przed finiszem. Po dojechaniu do wspomnianych schodów nie dane mi było zjechać w dół bo potrąciłbym kogoś. Po tym już tylko szybki myk w kierunku mety, jeden ze mną ostatkami sił jechał, na końcówce doszliśmy jeszcze jednego, z Torq’a i taki trzyosobowy skład był skazany na wspólny finisz – który z zadziwiającą łatwością wygrałem :)
    Po minięciu linii mety tradycja pomaratonowa – do bufetu uzupełnić kalorie.
    Trochę czasu w oczekiwaniu na pozostałych Emedowców spędziłem w towarzystwie Jurka57, który przyjechał z Buku pokibicować, miło pogadaliśmy sobie. Po czym obejrzałem finisz Kaisera i stopniowo zjawiali się na mecie kumple, podzieliliśmy się wrażeniami i myk do domu.
    W sumie udany maraton, choć bez jakiś większych emocji. Ostatni raz jechałem mega – ponad 2 lata temu, więc myślę że warto było zrobić coś dla odmiany. Serio to myślami już jestem w Międzygórzu, gdzie oczywiście pojadę giga :)

    105/676 – open mega
    29/221 – M3

    VI Mistrzostwa Poznania
    15/202 - open mega :)

    Międzyczasy
    1 - 0:38:59 (125)
    2 - 1:05:42 (120)

    Strata do zwycięzcy mega - 20 minut i 42 sekund, do M3 - równe 20 minut.

    W akcji za zjazdem za Uzarzewem, widać że nie oszczędzałem się :)
    Fotka by Grażyna.
    Bikemaraton Poznań 2011 © JPbike

    Pierwsze kilometry. Ale ta Kasia Galewicz ciśnie :) © JPbike

    Fotka nadesłana przez mlodzika, a zrobiona przez jego dziewczynę :)
    Wszędzie, nawet na ostrych zakrętach trwała żażarta walka :) © JPbike

    Fotka by Ela Cirocka
    Końcówka. Temu młodemu udzieliłem lekcji na temat: "Jak wygrać finisz" :) © JPbike




  • dystans : 68.00 km
  • teren : 65.00 km
  • czas : 05:11 h
  • v średnia : 13.12 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Krynica Zdrój

    Sobota, 28 maja 2011 • dodano: 29.05.2011 | Komentarze 30


    Błotna i ciężka przeprawa przez góry – UDANA !

    Golonkowa Krynica Zdrój coraz śmielej staje się dla mnie jedną z najszczęśliwszych górskich rund, i do tego … najodleglejszą od domu. Dziś, po tamtejszym maratonie, na którym po raz trzeci wystartowałem mogę napisać że warto było wydać cztery stówki na dojazd i powrót (575 km w jedną stronę, 10 godzin jazdy autkiem), nie licząc kosztów noclegów, jedzenia i wpisowego. Dla mnie cykl MTB Marathon stał się już swoistego rodzaju uzależnieniem :)
    Dzień przed maratonem, późną porą zrobiłem pieszy rekonesans technicznej sekcji zjazdowej na Górze Parkowej – z racji że wtedy było ciepło i sucho, tamtejszy najbardziej stromy zjazd i jego sucha nawierzchnia nie zrobiły na mnie większego wrażenia :) kilku rekonesansowców napotkałem i trochę się zdziwiłem że tylko jeden zjechał – to rozumiem :)
    Gdy się zbudziłem to nad Krynicą wisiały niskie chmury, temperatura spadła do 12 stopni i trochę popadało – będzie błotniście i jak się okazało … CAŁA górska trasa taka była. Więc wytrawni technicy do boju ! Po 9-tej ruszyłem na rozgrzewkę na … Górę Parkową :) No i na stromym zjeździe zaliczyłem glebkę – po prostu nie zauważyłem ilości błotka i nastąpił uślizg tyłka Treka, troszkę się ubrudziłem :) Po zjechaniu w dół, przed startem, na głównym deptaku spotkałem paru znajomych, głównie tych żółto-czarnych – AdAmUsO, slec, Math86, RafalCSC, karmi, oraz stojąc w sektorze (trzecim) napotkałem na Arka. Na krótko przed odpaleniem Gigowców … lunęła ulewa i tak przez pierwsze 3 km zdążyliśmy się zmoknąć. Przy skręcie na podjazdowy czerwony szlak napotkał na mnie nicram i po chwili zniknął mi w tłumie. Na tym podjeździe biegnącym na Przełęcz Krzyżową kręciłem w miarę przyzwoitym tempem i bez problemu podjechałem po lekkim błotku, po drodze kilku wyprzedzając. Natomiast na krótkim, acz stromym zjeździe desperackim atakiem, bo w błotnej koleinie wyprzedziłem mistrzynię DH, Justynę F. :) Dalej to jazda po ciężkiej nawierzchni przeoranej przez traktory i ciągniki gąsienicowe lekko do góry, by po tym zacząć pierwszy długi zjazd szerokim i mokrym szutrem z błotnymi koleinami. Jako że na błotne maratony nie biorę okularów, nie dane mi było zjechać tamtędy na maxa, i do tego Trek często mi tańcował, zostałem wtedy wyprzedzony przez kilku rywali i jedną rywalkę. Nastał długi podjazd na kulminację trasy – na Jaworzynę (1114 m). Całość, w tym najbardziej stromy fragment podjechałem nieźle, nawet udało mi się powyprzedzać paru osobników. No … od tamtego momentu niektórzy mieli problemy z zaciągającym się łańcuchem – a ja na całej trasie ani razu nie miałem takiego problemu – zamontowanie najmniejszej zębatki 26 okazało się dla mnie strzałem w dziesiątkę, zresztą Math86, z którym jechałem większość podjazdu też takową miał i na mglistym szczycie Jaworzyny kciukiem potwierdził że wszystko gra. Po zdobyciu szczytu pora na zjazd, najpierw po polance z niebezpiecznym progiem (przeskoczyłem), a następnie super stromy (ponad 30%) i super grząski (gorszy niż w zeszłym roku) zjazd, na którym na początku zaliczyłem glebę (tył płynął i uciekł), później ilość grząskiego błota spowodowała że dwie podpórki zaliczyłem, by w końcu z satysfakcją zjechać do końca :) Gdy zrobiło się szerzej, nadal w dół gnałem, po kamieniach, mocno telepało, ręce ledwo czułem, zauważyłem na poboczu grupę ratowników okrywających kocem termicznym … Bogdana Czarnotę ! Ostro i niebezpiecznie musiało być. W tamtym momencie wyprzedził mnie Math86 – teraz już wiem że muszę swoją stajnię powiększyć o fulla :) Po wizycie przy bufecie (na każdym robiłem postój) kolejny podjazd, ciężki, bo grząski, gdzieś tam napotkałem sleca, serwisował coś, i po krótkim czasie mnie wyprzedził, po czym nastąpił zjazd w okolice rozjazdu mega/giga – najpierw zauważyłem że licznik padł i powędrował do kieszonki, a następnie jeden gość leżał przy poboczu – prawdopodobnie ostre otb przez śliski próg zaliczył, zapytałem się czy jest cały – żył i po chwili, jadąc dalej zauważyłem jadących do niego ratowników na quadach z noszami. Po drugim bufecie wspomniany rozjazd, Gigowcy pomknęli w dół czarnym szlakiem – technicznym i zaszalałem :) Po zjechaniu do Wierchomli i dokręceniu asfaltem na najniższy punkt trasy, zaczął się bardzo długi (7.6 km, 539 m w pionie) i bardzo ciężki bo niemal cały czas po grząskim błotku podjazd na Halę Łabowską (1040 m). Jechałem tamtędy niemal samotnie, praktycznie w całości na młynku i dwa może trzy najcięższe fragmenty wprowadzałem. Ponownie pojawiła się strefa górskich mgieł, zimno było, ubrany byłem odpowiednio, więc nie było tak źle. Dobijając końcówkę tegoż masakrycznego podjazdu stwierdziłem że sporo sił zużyłem … ale nie poddam się ! Po trzecim bufecie – interwałowy odcinek czerwonego szlaku z porządnym podjazdem na Runek (1080 m), gdzie giga łączyła się z mega. Jadąc tamtędy błota było trochę mniej i można było pocisnąć. Tak się złożyło że natrafiłem na megowców, którzy jechali podobnym tempem do mojego, albo ja kręciłem już słabiej przez wspomniany długi i ciężki podjazd. Natomiast na sporym fragmencie zjazdowym, biegnącym w okolice Słotwin, leżało takie śliskie błoto że Trek cały czas tańcował, opony (NN) osiągnęły ze 3 cali szerokości, na szybkim zakręcie nie wyrobiłem się i glebka w trawę zaliczona. Po zjechaniu do Słotwin – stromy podjazd po stoku narciarskim, całość podjechana. Ponowny zjazd – do Krynicy i początek ostatniego długiego podjazdu – na Huzary (860 m), nic ciekawego się nie działo, było ciężko i błotniście, kilku megowców mnie wyprzedziło – wtedy byłem pewien że jechałem już na resztkach sił. Na szczycie się zatrzymałem na siku (25 sekund) :) Ulżyło i zaszalałem na maxa zjeżdżając tamtędy :) W końcu czas się zemścić na pogromcy mojego sprzętu - kultową Górę Parkową (w 2009 na zjeździe wyskoczyła mi linka od tylnego v-braka i otb, a w 2010 na ciężkim podjeździe (obecnie pominiętym) zerwałem łańcuch). Po ostrym podjechaniu resztkami sił po dziurkowanych płytach betonowych się zaczęło … zaczynam zjeżdżać, dość szybko wybrałem tor mocno zabłoconego i wyrytego już zjazdu, wychylam się za siodełko, jadę w dół, jadę w dół i ZJECHAŁEM bez żadnego potknięcia ! Przy słynnej stromiźnie stało sporo ludzi, zarówno fotografów, ratowników, jak i obserwatorów i poczułem się jak gwiazda prawdziwego MTB, zapomniałem o zmęczeniu i dalszą techniczną sekcję włącznie ze zjazdem po schodach ostro i jak wariat pokonałem, by w końcu i z dużym zadowoleniem wpaść na metę :)
    Stojąc przy bufecie regeneracyjnym spotkałem mambę (nie startowała) i am70, oraz Zbyszka.
    Wtedy … rozpadało się na dobre :)
    Makaron z sosem całkiem mi smakował.
    Przy myjce, oddalonej o kilometr w końcu znalazł się czas, by pogadać z nicramem.
    Straty sprzętowe – znikome, nawet klocki mają się dobrze :)

    48/102 – open giga
    17/40 – M3

    To moje jak to tej pory najlepsze wyniki w golonkowym ściganiu w górach !
    Strata do zwycięzcy (Bartosz Janowski) – 1:18:15, do M3 (Tomasz Jajonek) – 1:08:22
    W Krynicy samotnie reprezentowałem EMED Racing Team, więc nie ma co porównywać wyników.

    Dopiero podczas brania prysznica zauważyłem że na obu łydkach pojawiło się trochę szlifów oraz podczas chodzenia po schodach czułem nogi – ostro było i niezłego powera dawałem na błotnej trasie :)


    W takiej ulewie przyszło nam startować ... © JPbike

    Napieram ! © JPbike

    Wysoko, w mglistym rejonie Jaworzyny ... © JPbike

    Zjazd z Parkowej - wykonuję poślizg kontrolowany :) © JPbike

    Wytrawny technik w błotnej akcji zjazdowej :) © JPbike

    JPbike w swoim żywiole :) © JPbike

    V max - ? (licznik padł)
    Puls - j.w.
    Przewyższenie - 2768 m (wg.orga)