top2011

avatar

Ten blog rowerowy prowadzi Jacek ze stolicy Wielkopolski.
Info o mnie.

- przejechane: 177234.97 km
- w tym teren: 64392.10 km
- teren procentowo: 36.33 %
- v średnia: 22.68 km/h
- czas: 323d 19h 08m
- najdłuższy trip: 329.90 km
- max prędkość: 83.56 km/h
- max wysokość: 2845 m

baton rowerowy bikestats.pl

Wyprawy z sakwami

polska
logo-paris
logo-alpy
TN-IMG-2156 TN-IMG-2156

Zrowerowane gminy



Archiwum 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

Wpisy archiwalne w kategorii

w górach

Dystans całkowity:19097.61 km (w terenie 8931.00 km; 46.77%)
Czas w ruchu:1138:25
Średnia prędkość:16.74 km/h
Maksymalna prędkość:83.56 km/h
Suma podjazdów:248850 m
Maks. tętno maksymalne:179 (102 %)
Maks. tętno średnie:166 (94 %)
Suma kalorii:3943 kcal
Liczba aktywności:294
Średnio na aktywność:64.96 km i 3h 53m
Więcej statystyk
  • dystans : 151.95 km
  • teren : 1.00 km
  • czas : 08:16 h
  • v średnia : 18.38 km/h
  • v max : 61.53 km/h
  • rower : Sztywna Biria
  • Poznań - Alpy - Rzym, dzień 5

    Środa, 16 lipca 2014 • dodano: 18.08.2014 | Komentarze 8


    Pobudka, kawa, spożywamy resztki śniadaniowego żarcia, zwijanko i czas kręcić dalej. Tegoż dnia wjechaliśmy do Austrii i dla nas nastały upragnione chwile - w ALPY !


    Nasza ostatnia czeska miejscówka. Na wysokości 630 m.n.p.m
    Nasza ostatnia czeska miejscówka. Na wysokości 630 m.n.p.m © JPbike

    Widok na zamek w Rozmberk nad Vltavou
    Widok na zamek w Rozmberk nad Vltavou © JPbike

    Ten sam zamek, inny punkt widzenia, nad Wełtawą
    Ten sam zamek, inny punkt widzenia, nad Wełtawą © JPbike

    Po pożegnaniu się z Wełtawą ruszyliśmy na niezły podjazd w stronę austriackiej granicy. Na górze zrobiło się pochmurno. Po wjechaniu do Austrii i osiągnięciu szczytu (830 m) ujrzałem w oddali i z radochą pierwszy zarys alpejskich szczytów :)

    Kolejny kraj zdobyty na rowerze :)
    Kolejny kraj zdobyty na rowerze :) © JPbike

    W Bad Leonfelden - od razu myk szybko do najbliższego marketu i browary są ! :)
    Po zrobieniu zakupów się rozpadało i jakieś 20 min przeczekaliśmy, spożywając drugie śniadanie.

    To już w Austrii. Deszczowych jazd na wyprawie mieliśmy kilka
    Kręcimy na podjeździe i w miłym deszczyku w stronę Linz  © JPbike

    Boska chwila, czyli koniec piwnej abstynencji :)
    Boska chwila, czyli koniec piwnej abstynencji :) © JPbike

    Trochę czasu zleciało. Przestało w końcu padać i ruszyliśmy dalej, długim zjazdem do samego Linz.

    W Linz nad Dunajem. Jak widać, jest OK :)
    W Linz nad Dunajem. Jak widać, jest OK :) © JPbike

    Tak jak myślałem - Dunaj faktycznie jest wielki
    Tak jak myślałem - Dunaj faktycznie jest wielki © JPbike

    Niezła naddunajska infrastruktura rowerowa
    Niezła naddunajska infrastruktura rowerowa © JPbike

    Tak, w Linzu są skałki i takie tunele dla rowerów
    Tak, w Linz są skałki i takie tunele dla rowerów © JPbike

    Tu, za Linz jest trochę płasko i jazda wzdłuż głównej drogi
    Tu, za Linz jest trochę płasko i jazda wzdłuż głównej drogi © JPbike

    Gdzieś tam, spotkaliśmy Azjatę - też sakwiarza, rower miał jeszcze bardziej obładowany od naszych.

    Przerwa na obiadek, przy przedszkolu :)
    Przerwa na obiadek, przy przedszkolu :) © JPbike

    Drogbas radośnie obwieszcza światu że właśnie wjeżdżamy w ALPY :)
    Drogbas radośnie obwieszcza światu że właśnie wjeżdżamy w ALPY :) © JPbike

    Oj, strasznie długo czekałem na taką chwilę :)
    Oj, strasznie długo czekałem na taką chwilę :) © JPbike

    Dojechaliśmy do pięknie położonego Gmunden
    Dojechaliśmy do pięknie położonego Gmunden © JPbike

    Uroczo tam. Chwila wieczornej przerwy nad Traunsee
    Uroczo tam. Chwila wieczornej przerwy nad Traunsee © JPbike

    Zapada zmrok. Traunsee objechaliśmy od północy na południe
    Zapada zmrok. Traunsee objechaliśmy od północy na południe © JPbike

    Przejazd tamtędy wzdłuż górskiego jeziora robi wrażenie, no takie że przegapiliśmy planowany skręt na boczną szosę by poszukać coś na rozbicie namiotu. I tak dalej, już po zmierzchu dojechaliśmy na południowy kraniec jeziora, do Ebensee, a tam wszystko co leży blisko brzegu jest zagospodarowane, Jarek nawet chciał rozbić obozik na wykoszonej posesji, nie zgodziłem się, za duże ryzyko. Więc ujechaliśmy kawałek dalej, po drodze i przy latarni zrobiliśmy popas na kolację, niektórzy kierowcy się zatrzymywali i pytali czy jest OK :) W końcu, przy mieścinie Roith, w świetle latarń zauważyłem równy skrawek ziemi, między dwoma budynkami gospodarczymi i tam bez wahania się rozlokowaliśmy.

    Dzień czwarty, dzień szósty.




  • dystans : 133.35 km
  • teren : 1.00 km
  • czas : 07:07 h
  • v średnia : 18.74 km/h
  • v max : 64.46 km/h
  • rower : Sztywna Biria
  • Poznań - Alpy - Rzym, dzień 2

    Niedziela, 13 lipca 2014 • dodano: 07.08.2014 | Komentarze 6


    Pobudka dość wczesna i niezbyt dobrze się wyspałem, bo spaliśmy na lekkim spadku terenu, w nocy często trzeba było poprawiać pozycje leżące :)
    Zatem śniadanie, kawa, pakowanie wszystkiego i jazda do Jeleniej Góry zrobić ostatnie w PL zakupy, bo żaden z nas nie miał i nie planował wymiany złotówek na korony czeskie. Numerem jeden tegoż dnia było pokonywanie ciężkiego podjazdu na graniczną Przełęcz Karkonoską i to na rowerach ważących ponad 40 kg.

    Nasza pierwsza miejscówka. Ładnie tam, bo w górach :)
    Nasza pierwsza miejscówka. Ładnie tam, bo w górach :) © JPbike

    Chwila postoju w Jeleniej Górze
    Chwila postoju w Jeleniej Górze © JPbike

    Trafiliśmy na grabkowe zawody biegowe, robiąc przy okazji bufetowe stop and go :)
    Trafiliśmy na grabkowe zawody biegowe, robiąc przy okazji bufetowe stop and go :) © JPbike

    W parku w Cieplicach zrobiliśmy przerwę
    W parku w Cieplicach zrobiliśmy przerwę © JPbike

    Nad stawem. Wkraczamy w Karkonosze
    Nad stawem. Wkraczamy w Karkonosze © JPbike

    Znany tramwaj w Podgórzynie
    Znany tramwaj w Podgórzynie © JPbike

    Gdy zaczął się solidny podjazd w stronę Drogi Sudeckiej, swoim tempem dość szybko uciekałem Jarkowi, po drodze i kilka razy mijałem się z szosonem, który co dopiero zaczynał górskie kręcenie. Po dojechaniu do budki przed wjazdem na ciężki karkonoski podjazd cierpliwie poczekałem na swojego kompana.

    Czas pokonać z sakwami kultowy podjazd na Przełęcz Karkonoską
    Czas pokonać z sakwami kultowy podjazd na Przełęcz Karkonoską © JPbike

    No i co - Jarek ruszył pierwszy, na klasycznym młynku mozolnie pokonywał kolejne metry, a ja mając najlżejsze przełożenie 24-28 na pierwszych dość stromych ze 200 m zdecydowałem się na butowanie i byłem zszokowany tym że gorzej od jazdy się wypycha te kilogramy do góry, spdy się ślizgały na asfalcie :) W końcu wsiadłem i siłowo kręciłem do góry, dogoniłem Drogbasa, a gdy pojawiła się największa stromizna to nie poddałem się i walczyłem dalej, jadąc slalomem :) Udało się, chociaż trzeba było zrobić ze 2-3 postoje na odsapnięcie.

    Ta niezła stromizna okazała się trudna dla objuczonego Jarka
    Ta niezła stromizna okazała się trudna dla objuczonego Jarka © JPbike

    Atakuję sławny podjazd na graniczną Przełęcz Karkonoską
    Jestem dumny :) Da się pokonać z sakwami ten sławny podjazd © JPbike

    Nasze pierwsze sakwiarskie ponad 1000 m.n.p.m zdobyte !
    Nasze pierwsze sakwiarskie ponad 1000 m.n.p.m zdobyte ! © JPbike

    Na szczycie oczywiście odpoczynek, piwko, spotkaliśmy kolegę co jechał z Pragi i czas na długi zjazd.

    Łaba w Spindleruv Mlyn
    Łaba w Spindleruv Mlyn © JPbike

    Zjeżdżamy tędy do Vrchlabi
    Zjeżdżamy tędy do Vrchlabi © JPbike

    Przerwa na obiad
    Przerwa na obiad © JPbike

    Pierwsze deszczowe kilometry. Tędy to w sumie kilkanaście km
    Pierwsze deszczowe kilometry. Tędy po mokrym to w sumie kilkanaście km © JPbike

    W miarę upływu czeskich kilometrów okoliczne krajobrazy się stopniowo wypłaszczały.
    Im dalej w głąb Czech to spotkała nas niemiła niespodzianka - okazuje się że czescy kierowcy nie są tacy uprzejmi wobec rowerzystów jak nam się wydawało, m. in. wyprzedzają na centymetry, spieszą się, itp. Trudno.
    Miejscówkę na rozbicie namiotu znaleźliśmy bez problemów i ze 200-300 m od drogi.

    Na czeskim obozowisku. Drogbas coś polewa że ręka drzy :)
    Na czeskim obozowisku. Drogbas coś polewa że ręka drzy :) © JPbike

    Dzień pierwszy, dzień trzeci.




  • dystans : 81.16 km
  • teren : 70.00 km
  • czas : 06:25 h
  • v średnia : 12.65 km/h
  • v max : 49.26 km/h
  • rower : Scott Scale 740
  • MTB Marathon Karpacz

    Niedziela, 25 maja 2014 • dodano: 26.05.2014 | Komentarze 9


    Kolejne golonkowe giga w Karpaczu za mną i satysfakcja z ukończenia musi być :)
    No, w zeszłorocznej relacji pisałem że od czasu gdy tam startuję to zawsze coś albo ze mną, albo ze sprzętem się dzieje i … nie inaczej było tym razem. Cóż, albo muszę z tym żyć, albo w końcu uda się przejechać sprawnie ten pokazujący prawdziwe oblicze kolarstwa górskiego giga maraton w Karkonoszach.

    Do Karpacza zajechaliśmy w sobotę późnym popołudniem, w trzyosobowym składzie ProGoggli – Marek, Mariusz i ja. Pogoda wtedy nie dopisała, co jakiś czas padało i nici z chociaż krótkiego rekonesansu po okolicznych górkach. Na kolację decydujemy się wstąpić na pizzę, po czym wróciliśmy na wysoko położoną kwaterę by obejrzeć finał LM. Browarki też były ... :)

    Pobudka dnia wyścigowego wita nas piękną pogodą, zza okna piękne widoczki na karkonoskie szczyty. Na śniadanie decyduję się zjeść jedynie dwie bułki z bananem i jogurcik, myśląc że na wyścig wczorajsza pizza wystarczy na zapas kalorii – okaże się że to był błąd ! Dodam jeszcze że od czwartku męczy mnie co jakiś czas nawracający ból w stawie biodrowym, nie mający nic wspólnego z rowerowaniem i którego nie wiedzieć jak nabawiłem się ze 10 lat temu. Zatem tegoż dnia nie byłem w dobrej dyspozycji sportowej.

    Marek jedzie mega, a Mariusz przyjechał pojeździć po górkach turystycznie. Na rozgrzewkę wybieramy się najpierw na super stromy podjazd w okolice Wanga, taki stromy że asfalt przy wylewaniu nie utrzymałby się i wspinaliśmy się po betonie. Na górze tętno moje skoczyło do 170 i trzeba było odsapnąć. Ładny początek :) Po tym miły zjazd wprost na stadion, a tam masa znajomych, pogaduchy i myk do sektora.

    O 10 start królewskiego dystansu. Na początek 4 km doskonale znany asfaltowy podjazd do Karpacza Górnego. Idzie mi sprawnie, dość szybko znajduję się w swoim miejscu, ale i tak niemało znanych rywali mnie wyprzedza. Pierwsze myśli – będzie ciężko o fajny wynik. Pilnuję tętna, bo wiem że nie tylko 2x Chomontowa do góry mocno da w kość. W teren skręcam mając komfortową pozycję. Na pierwszym zjeździe nabieram tempa, nie szarżuję. Podjazd na Czoło jest bardzo ciężki, wąski i są grząsko-błotne fragmenty, równie ciężko idzie mi podjeżdżanie, nie brakło butowania. Tędy zrównuję się z Kasią G. i tak tasując się docieramy do zjazdu sławnym zielonym po kamieniach wielkości AGD. Odtąd technicznie pomknąłem w dół, przy tym bez problemu wyprzedzam kolegę z Thule (Janusz P.) i Kasię. Nawet najgorszy uskok udaje mi się w końcu zjechać, w innym miejscu wybieram zły tor i muszę zejść. Po tym jazda w stronę znanego zjazdu z Grabowca, po drodze mijając bufet (ten sam 3x odwiedzany na giga). Ów techniczny zjazd czerwonym poszedł sprawnie, nierzadko trzeba było na podeszczowej wyrytej nawierzchni bardzo mocno zaciskać klamki hamulcowe. Po zjechaniu czas na jazdę typu góra-dół szuterkami, duktami i fragmentami asfaltu w okolicy Sosnówki. Gdzieś tam znów trzeba było butować stromo do góry, by po tym zjechać równie stromym singielkiem. Zjeżdżając tędy jeden gość przede mną się wywala i to tak że muszę przyhamować prawie do zera, do tego ocieram o jego rower co powoduje wybicie mnie z rytmu i zaliczam niezłą glebę z fikołkiem w krzaki, bez strat. Jadąc tędy i nierzadko pokonując grząsko-błotne odcinki praktycznie cały czas utrzymuję swoją pozycję. I tak docieram do super stromej ścianki zjazdowej – zjechana sprawnie, chwilami było ślisko że sunąłem w dół na zablokowanym tylnym kole. Po tym jakiś kilometr lub dwa asfaltu i skręt na dobrze mi znany teren w okolicach Przesieki. Na drugim bufecie obsługują mnie jak na pitstopie w F1 – tankują bidon i częstują owocami :) Wtedy zrównuję się z Arkiem S. i tak razem docieramy do klasyka – długiego podjazdu Chomontową. Ów podjazd idzie nam jakoś-takoś, trochę gadamy o formie i o trasie, dobrze że wtedy trafiliśmy na pochmurny fragment i słońce nie piekło. W pobliżu szczytu Arek bierze żela i mi powoli odjeżdża. Na górze wyprzedzam gościa w stroju Scotta. Po wjechaniu na grubo ponad 900 m czas na hardcorowy zjazd żółtym. Najpierw fragment w dół z kamieniami i rynną, po tym skręt na wypłaszczenie z błotno-kałużowym fragmentem (z buta). Jadąc tędy zauważam że przednie koło lata na boki – zacisk się poluzował, uff. W końcu właściwy zjazd. Górny fragment po sporych kamieniach i korzonkach, do tego po wczorajszych opadach okazuje się być jeszcze większym hardcorem, mimo to ryzykuję i od razu na mokrym korzeniu zaliczam nieprzyjemną glebę – kolano obtarte, zabolało i minęło kilka chwil zanim doszedłem do siebie. Kawałek schodzę, robię sikstop (za dużo piłem ?). I dalej już zjeżdżam sprawnie w dół, do Borowic. Czuję że kryzys, prawdopodobnie głodowy się zbliża, 4 zabrane żele niewiele pomogły. Po przejechaniu powtarzalnym fragmentem docieram do miejsca, gdzie Kowal (twórca trasy) kieruje mnie na 2 rundę giga. Na początek ponowny zjazd czerwonym z Grabowca – poszło jeszcze lepiej niż za pierwszym razem. I po zjechaniu tędy zaczynam powoli zdychać i stopniowo tracić pozycje. M.in. wyprzedza mnie wspomniana Kasia. Od 50 km, mimo słabej jazdy zaczynam dublować ogon mega. Na stromej ściance w rejonie DW Łokietek ze zdziwieniem zauważam zjeżdżającego przede mną w dół po stromiźnie gościa na monocyklu. Kolejny powtarzalny odcinek w okolicach Przesieki to ciągłe i powolne dublowanie niebieskich, jak i mnie pojedyncze sztuki z giga pokonują. Na bufecie robię z konieczności postój na owocowe żarcie, minimalnie pomogło i ruszam dalej by zmierzyć się drugi raz z Chomontową. Tym razem w słońcu, non stop młynek, bardzo ciężko idzie wspinaczka, mały kawałek stromizny muszę zbutować, bo źle ze mną. Nie poddaje się i reszta na szczyt wjechana, po drodze z minimalną prędkością wyprzedzam paru z mega, na ich twarzach widać zmęczenie i wolę walki. Ponowny ostry zjazd żółtym. Poziom zmęczenia i dekoncentracji powoduje że ponownie odpuszczam hardcorowy górny fragment i kawałek złażę. Po zjechaniu i pokonaniu 3x powtarzalnego odcinka to już zaczynam się włóczyć na zgonie, wyprzedza mnie dwóch ostatnich rywali z giga (w tym Janusz P.). W końcu zjazd w kierunku mety, fajny i dość szybki, by na koniec pokonać jeszcze jeden podjazd – tam już zdycham, tętno ledwo 135 i kolejne butowanie na szczyt mam w kolekcji. Stromy zjazd do Centrum Pulmonologii idzie bardzo dobrze, po tym już tylko dojazd do sławnych Agrafek. Pierwsza nawrotka OK, wyprzedzam dwóch z mega, na drugiej nawrotce wjeżdżam w świeżo wyrytą ścieżynkę i wpadam w poślizg z podpórką, na trzeciej, najtrudniejszej znów poślizg tyłu i muszę zejść, a kamienna sekcja sprawnie zjechana. Na koniec jeszcze tylko stromo w dół po trawie, pokaźny uskok odpuszczam, szlify na kolanie wystarczą, szkoda zaliczać kolejne :) I tak dojeżdżam bez emocji do mety, po drodze wyprzedzając turystyczny traktor z turystami :) Od razu wędruję do bufetu, a tam pożeram mnóstwo pomarańczy, lepiej mi, idę do myjki i w kolejce dzielę się wrażeniami z Izą, lecę szybko po makaron, który znika w oku mgnienia, jeszcze lepiej mi, myję średnio zabłoconego Scotta, spotykam się z Markiem i Mariuszem, czas wracać podjazdowo do kwatery na prysznic, zakup browarów na drogę i do Poznania.

    Aha, jak zdychałem na końcówce to wmawiałem sobie „nigdy więcej”, a zaledwie po kilkunastu minutach po przekroczeniu linii mety powiedziałbym głośno „za rok znów jadę to giga” – taki już jest ten urok ciężkich maratonów, gdzie satysfakcja z ukończenia JEST ! :)

    58/87 - open giga
    28/36 - M3

    Strata do zwycięzcy (Bartek Janowski) - 2:04:06, do M3 - 1:45:06
    Wynik mam gdzieś, ważniejsza jest frajda z pokonywania tylu trudnych odcinków !

    Foto by Ela Cirocka.
    MTB Marathon Karpacz 2014
    MTB Marathon Karpacz 2014 © JPbike

     
    Puls - max 171, średni 142
    Przewyższenie - 3050 m !




  • dystans : 61.01 km
  • teren : 60.00 km
  • czas : 04:11 h
  • v średnia : 14.58 km/h
  • v max : 58.03 km/h
  • rower : Scott Scale 740
  • MTB Marathon Złoty Stok

    Sobota, 10 maja 2014 • dodano: 10.05.2014 | Komentarze 16


    Trzydziesty mój golonko maraton i piąty w Złotym Stoku. Na miejsce zajechałem z młodzikiem i jego panną bezpośrednio (pobudka o 5:10). Do biura była kolejka by odebrać numerek, ale i tak udało się załatwić szybciej. Ów numerek jakoś inny od poprzednich, dość sztywny i z grubej pianki, no i brakuje na nim napisu „Powerade”, cóż, czasy i sponsorzy się zmieniają.
    Pogoda piękna na ściganie, słoneczna z niegroźnymi chmurami i kilkanaście stopni, o wietrze nie wspomnę bo w górach to się nie liczy :) Rozgrzewkę wykonuję dość krótką i witam się z masą znanych twarzy, po czym ładuję się do ostatniego sektora, a tam luzik i o 10:30 odpalili stawkę giga. Do pokonania „zaledwie” 60 km i „aż” 2400 m w pionie, do tego giga jedzie na rundach. Całą trasę znam na pamięć tak jakby to było moje własne górskie podwórko. Długi i porządny podjazd na Jawornik idzie sprawnie, kontroluję tętno by nie przekroczyć 170, błotnych fragmentów nie brakuje, najpierw wyprzedzam tych z ogona, później do dojechaniu na szczyt załatwiłem ze kilkanaście osób. Pierwszy zjazd, techniczny. Szeroka kiera i pośrednie koła pokazują swoje pazurki, frajda jest, jednego gościa na 29-erze bez problemu łykam (później okaże się że całą trasę się z nim tasowałem). I tak zjeżdżam, ostro zjeżdżam, tak że doganiam kolejnych i tu problemik – jest wąsko, kamieniście (jeden z VW pokaźnie wyglebił) i nie ma jak podjąć ataku, więc nie ryzykuję. Po zjechaniu do Orłowca drugi podjazd – szeroki i w wysokich partiach z gładkim szuterkiem (jak ten w Połczynie, hehe). Podjeżdżając tędy tempo się stabilizuje, odległość między poprzedzającymi a goniącymi jest stała, a na końcówce dogania mnie wspomniany gość na 29-erze (jakiś team z Gliwic), podczepiam się i tak dobijamy do szczytu, po czym następuje długi, szybki i szeroki zjazd (nuda dla mnie) do Lutyni. Po tym czas na najcięższy podjazd – na sławną Borówkową. Całość idzie sprawnie, chociaż tracę dwa oczka, a korzonki podjazdowe mój 27.5-er miło łyka :) Były nawet oklaski od turystów :) No i czas na równie sławny zjazd z 903 m szczytu. Pisali że ów techniczny korzonkowo – rockgardenowy zjazd podzieli chłopców i mężczyzn – tak rzeczywiście było ! Całość w moim wykonaniu elegancko i bez podpórki zjechana, 4 sztuki wyprzedzone (rywal na 29-erze, Maciek R. i jeszcze dwóch gości). Nie było łatwo, strasznie wytrzęsło, musiałem nawet cisnąć bo za mną kilka też dobrze radziło w zjeździe. No i prawie na samym dole spadł łańcuch, konieczny pitstopik i 3 oczka w dół. Bufet i w tym momencie, na 29 km trasy wyprzedza mnie lider mega (do rozjazdu ze 10 niebieskich mnie łyknęło, ładnie szli do góry). Ostatni podjazd w okolice Jawornika przed wjazdem na 2 rundę giga. Na dwóch superstromych miejscach poddaję się i robię butowanie, zresztą nie tylko ja, ale i pozostali, poza nadludźmi z mega. Pokonując 2 rundę giga, mam na trasie większy luz, na zjeździe do Orłowca mogę zaszaleć do chwili, gdy jeden mnie znów blokuje. No i zaczynamy dublować ogon mega. Długi i szeroki podjazd pokonuję dość dobrze, 2 oczka w górę, na szczycie ten rywal na 29-erze powoli dogania mnie, a na zjeździe do Lutyni gubię bidon. Drugi ciężki atak na Borówkową idzie równie sprawnie jak pierwszy, chociaż czuć ubytek sił. Znowu tasuję się z tym na 29-erze. Techniczny zjazd to ponownie pokaz moich umiejętności (będą fotki), ale i przyznam że jeden mnie tędy wyprzedził, widocznie nie jestem perfekcyjnym zjazdowcem. Po zjechaniu lekkie zdziwienie – wyprzedzają mnie Schondi z VW i Ania z ASE, co oznacza że daleko mi do górskiej formy, takiej jakiej chciałbym mieć. Na ostatnim podjeździe ponownie prawie wszyscy robimy butowanie w dwóch stromych miejscach i po tym czas na długi zjazd. Rywal na 29-erze znowu mnie wyprzedza i to na szybkim zjeździe (szkoda że nie technicznym) a na jedynym stromym fragmencie to Ania mnie blokuje i nici z ataku. Dalej pozostaje mi cisnąć na maxa w dół po szerokim szuterku. Anię wyprzedzam na łuku, a z rywalem na 29-erze się zrównuję, walimy w trupa, na zakręcie przed końcową kreską rywal zajeżdża mi odpowiedni tor i przegrywam z nim finisz, po czym nawet nie było ucisku dłoni.

    54/107 – open giga
    25/41 – M3

    Strata do zwycięzcy (Michal Kanera) – 1:13:23, do M3 – 1:03:43
    Wynik tradycyjny, strata tradycyjna, ogólnie nic nowego w mojej górskiej formie.
    Dość krótkie to giga w Złotym Stoku i to na rundach nie przypadło mi do gustu.
    Natomiast pierwszy górski test 27.5-era wypadł okazale, tylko te ciężkie koła … :)

    Startuję. Z ogona oczywiście :)
    Startuję. Z ogona oczywiście :) © JPbike


    Impresja zjazdowa (z Jawornika) :)
    Impresja zjazdowa (z Jawornika) :) © JPbike


    Puls – max 175, średni 155
    Przewyższenie – 2550 m



  • dystans : 66.54 km
  • teren : 40.00 km
  • czas : 04:26 h
  • v średnia : 15.01 km/h
  • v max : 55.73 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Noworoczny wypad na Pogórze Kaczawskie

    Środa, 1 stycznia 2014 • dodano: 02.01.2014 | Komentarze 12


    Mamy pierwszy dzień stycznia, kto by pomyślał że tegoż dnia da się zbudzić o 5:40, zjeść skromne i pożywne śniadanie, wpakować do auta rowery i jazda 200 km pustawą drogą (z wiadomego względu :)) z Poznania do Złotoryi, na Pogórze Kaczawskie i tam pojeździć sobie ze 5 godzin na rowerze po górkach ?
    A jednak pogoda na przełomie roku sprawiła nam, rowerzystom sporą niespodziankę, co skrzętnie postanowił wykorzystać Mariusz, który wpadł na kuszący pomysł - najpierw się zastanawiałem, po czym bez wahania skusiłem się na taki oto noworoczny wyjazd na nieznane nam rowerowo do tej pory Pogórze Kaczawskie, a dokładniej do Parku Krajobrazowego Chełmy z atrakcjami w postaci Krainy Wygasłych Wulkanów.

    Po spoko zajechaniu na miejsce, na parking przy zboczach Wilczej Góry, przed 10-tą, przy temp. na poziomie zera i przymrozku w zacienionych miejscach od razu ruszyliśmy na porządny podjazd.

    Wilcza Góra (367 m) na dzień dobry :)
    Wilcza Góra (367 m) na dzień dobry :) © JPbike


    Gdzie jest szlak ? Pomoc miejscowych jest nieodzowna :)
    Gdzie jest szlak ? Pomoc miejscowych jest nieodzowna :) © JPbike


    Po czym skierowaliśmy się na czerwony szlak, który towarzyszył nam przez dłuższy czas.
    Niektóre podjazdy były bardzo przyjemne, a inne ciężkie, młynki poszły w ruch (u mnie 24/32).
    Stare oznaczenia tegoż szlaku czasem nam znikały, drobne zgubki były, to nic, fajnie odkrywać nowe okolice.

    Skansen Górniczo-Hutniczy w Leszczynie
    Skansen Górniczo-Hutniczy w Leszczynie © JPbike


    Na trasie mijaliśmy sporo starych poniemieckich obiektów
    Na trasie mijaliśmy sporo starych poniemieckich obiektów © JPbike


    Wpadamy w podgórski teren
    Wpadamy w podgórski teren © JPbike


    Jazda tędy na góralu w taką piękną pogodę to sama przyjemność :)
    Jazda tędy na góralu w taką piękną pogodę to sama przyjemność :) © JPbike


    W Stanisławowie. Czasem pomykalismy po czymś takim białym :)
    W Stanisławowie. Czasem pomykalismy po czymś takim białym :) © JPbike


    Klosiu z bananem na twarzy pokonuje mało uczęszczany szlak
    Klosiu z bananem na twarzy pokonuje mało uczęszczany szlak © JPbike


    Pięknie tam :)
    Pięknie tam :) © JPbike


    Nic, tylko pomykać :)
    Nic, tylko pomykać :) © JPbike


    W pewnym momencie zgubiliśmy szlak, w efekcie dokręciliśmy na to samo miejsce gdzie zaczynaliśmy podjazd :)
    Tak się złożyło że postanowiliśmy ponownie wjechać na tą samą górę (Górzec, 445 m) najpierw niebieskim, a następnie zielonym, który okazał się wybitnie podjazdową drogą krzyżową. Stromizna konkretna, heroicznie walczyliśmy by wjechać, udało się (pomijając chwilkę stopu na środkową fotke i dwie podpóreczki), ciężko było, a na szczycie można było się poczuć jak napis jednej z ostatnich stacji (Jezus przybity do krzyża) :)

    Droga Kalwaryjska na Górzec (445 m)
    Droga Kalwaryjska na Górzec (445 m)
    Droga Kalwaryjska na Górzec (445 m)

    Na szczycie Górca (445 m) trafiły się nam takie arcywidoczki
    Na szczycie Górca (445 m) trafiły się nam takie arcywidoczki © JPbike


    Po jakimś czasie okazuje się że dość krótki styczniowy dzień zmusza nas do skrócenia trasy i w Myśliborzu rozpoczęliśmy drogę powrotną żółtym szlakiem. Temperatura po 13-tej skoczyła do 6°C  (w słońcu pewnie więcej) co oczywiście spowodowało że niektóre fragmenty były błotniste, ale i tak było wesoło :)

    Skalne ściany w Wąwozie Myśliborskim
    Skalne ściany w Wąwozie Myśliborskim © JPbike


    Nasz szlak (żółty) czasem biegł tędy :)
    Nasz szlak (żółty) czasem biegł tędy :) © JPbike


    Dobijamy do Czartowskiej Skały (463 m)
    Dobijamy do Czartowskiej Skały (463 m) © JPbike


    Spojrzenie z bliska na wygasły wulkan
    Spojrzenie z bliska na wygasły wulkan © JPbike


    Na ponad 400 m płaskowyżu. Stamtąd dostrzegliśmy Śnieżkę (poza kadrem)
    Na ponad 400 m płaskowyżu. Stamtąd dostrzegliśmy Śnieżkę (poza kadrem) © JPbike


    I tak naładowani bardzo fajnym styczniowym tripem po górkach zajechaliśmy wprost w dół do zaparkowanej fury.
    Droga powrotna do Pyrlandii przebiegła spoko - w domu zameldowałem się o 19. Udany rowerowy początek roku :)

    Przewyższenie - 1467 m




  • dystans : 31.39 km
  • teren : 30.00 km
  • czas : 03:03 h
  • v średnia : 10.29 km/h
  • v max : 51.40 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Super beskidzki rozjazd

    Niedziela, 22 września 2013 • dodano: 25.09.2013 | Komentarze 6


    Po istebniańskim maratonie czas na rozjazd, koniecznie z czymś mocnym :)
    Pisałem już że w tej samej kwaterze co ja i k4r3l przebywali również magdafisz, ktone, Jarek Wójcik, nowo poznani Albert i Tomek, do tego jeszcze był Marek Witkiewicz. To już sporo kolarskiej braci, to fajnie :)
    Odnośnie trasy to zagadaliśmy się najpierw wjechać na Baranią Górę i stamtąd wykombinować jakiś ciekawy wariant zjazdowy.
    Więcej pisać nie muszę, obrazki pokażą że było ostro zarówno pod górę, jak i w dół :)

    JPbike w górach z rowerem w 100% jest sobą ! © JPbike

    Sporo nas jest. W grupie raźniej i wesoło :) © JPbike

    Przez beskidzkie polany © JPbike

    Właśnie dla takich widoczków się jeżdzi w wysokie mountainy :) © JPbike

    Czarny szlak podjazdowy. Hardcore (1) :) © JPbike

    Dobijamy do celu. Szczyt Baraniej Góry (1220 m) © JPbike

    Na szczycie wieży mgliście i widoczków niet © JPbike

    Niebieski szlak zjazdowy. Hardcore (2) :) © JPbike

    Ot, cały urok beskidzkich szuterków :) © JPbike

    Na czerwonym w okolicy Stecówka - Przełęcz Szarcula. Hardcore (3) :) © JPbike

    Parę przygód było na zjeździe niebieskim - raz zaliczyłem mini OTB i dłoń lekko podbiłem, a Jarek W. urwał hak.
    Po dokręceniu pod kwaterę byliśmy giga zadowoleni z hardcorowego rozjazdu !
    W końcu, po 15-tej ruszyłem furą do Poznania i po 7 godzinach zameldowałem się w domu.
    W sumie ten sobotni błotno-asfaltowy maraton, niedzielny mocno beskidzki rozjazd i długa podróż autem spowodowały że przez cały poniedziałek i pół wtorku miałem ... zakwasy :)

    Przewyższenie - 1025 m



  • dystans : 80.26 km
  • teren : 55.00 km
  • czas : 05:24 h
  • v średnia : 14.86 km/h
  • v max : 61.01 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Istebna

    Sobota, 21 września 2013 • dodano: 23.09.2013 | Komentarze 7


    Do Istebnej, na golonkowy finał zajechałem w piątek sam, co nie oznacza że byłem osamotniony towarzysko – zjawił się Kuba i obaj zakwaterowaliśmy się w tej samej noclegowni (dzięki Mariusz za namiary i pomoc w dotarciu). Tegoż przedstartowego dnia zaplanowałem krótki rekonesans z istebniańskimi korzonkami w roli głównej, ale wtedy zaczęło mżyć, pokropywać i do tego temperatura spadła w okolice 10 stopni. To nie koniec pogodowych zawirowań – po wizycie w biurze zawodów zauważyłem że trasę giga skrócili do zaledwie 61 km, a fragment z owymi korzonkami z wiadomego powodu (ślisko) został pominięty.

    Nazajutrz pogoda nie poprawiła się – chłodnawo, co jakiś czas przelotny deszczyk. Będzie błotko jak na Trophy.
    Oj, doskonale pamiętam jakie jest to beskidzkie błoto :) W trakcie śniadania okazuje się że w tej samej kwaterze nocują znajome twarze z mazowieckiej ziemi - o tym będzie w rozjazdowej relacji.
    W taką pogodę decyduję się odziać na długo (podkoszulek z długim, rękawki i nogawki). Poza tym gardło moje troszkę pobolewa, nie odpuszczę, muszę generalkę u GG zrobić i godnie zakończyć górskie ściganie w sezonie 2013.
    Na start zjeżdżamy w pochmurnej aurze, po mokrym. Już po kilometrze w butach i na tyłku robi się mokro.
    Na miejscu sporo znajomych, m.in. Iza. Po spojrzeniu na mapę ze zmienioną trasą okazuje się że ostatecznie giga ma 75 km (a u mnie w liczniku wyszło 80 km :)).

    Start punktualnie o 10-tej. Pierwsze asfaltowe km lekko pod górę przebiegają dostojnie i w sporym peletonie, jadę na przyzwoitej pozycji i czub z Piotrem Brzózką na czele mam w zasięgu wzroku. Powolna selekcja następuje od razu po wpadnięciu na beskidzki teren z dodatkiem błotka. Tętno 160-170, więc jest OK. Trochę problemów mamy z trakcją na dość stromych podjazdach (ładne buksowanko). Przez jakiś czas trzymam się blisko Adama i Piotra, więc na razie jest dobrze, ciekawie na jak długo ? :) Pierwsze zjazdy – tak jak się spodziewałem, błotne i śliskie, technika jazdy górą. Już po 10 km stawka giga solidnie się porozciągała. W okolicy 12-13 km ku mojemu zdumieniu okazuje się że przegapiłem strzałki i ze 500 m ujechałem na wprost, co powoduje że nagle znajduję tuż przed slecem i AdAmUsO. Grzecznie przepuszczam kolegów i jadę dalej swoje. W tym momencie pogoda się poprawia, słońce nawet przebija się zza chmur i oczom ukazują się jesienne beskidzkie arcywidoczki :) Na 18 km, gdzieś wysoko przede mną zatrzymuje się Tomek Pawelec i pyta o imbusy (zluzowane mocowanie siodełka), staję i w kilka chwil usuwamy usterkę. Podczas długiego zjeżdżania po błotku, w jednej koleinie nie wyrabiam się i gleba z walnięciem łokciem o ziemię zaliczona (siniak jest). Super stromy podjazd po płytach do Koniakowa idzie sprawnie, również sławne płyty na Ochodzitą pokonuję bez najmniejszego problemu i tradycyjnie w rynnie pośrodku. Zjazd z tymże góry idzie spoko i wpadamy na słowacką część trasy. Tam, na dość ciężkim podjeździe power mój troszkę osłabł, tracę kilka pozycji, wliczając w to przejazd wysoko położoną i arcywidokową polaną. Po zjechaniu skręt na długie strome podejście i myk słowackimi szuterkami z niezłą ilością błota. Dobrze że uświniony łańcuch nie zaciąga - sprawne zębatki w korbie to podstawa. W jednym miejscu ponownie jest długie strome podejście (nienawidzę tego) i jeden naderwany mostek. Po tym jedziemy czeskimi asfalcikami najpierw pod górę, a następnie zmienionym fragmentem długo w dół do przejścia granicznego z okazałym budynkiem i ponownie podjazdowo-zjazdowym asfalcikiem w stronę rzeki Olzy. Na tym odcinku jakoś zaczynam trochę odżywać, ale i tak tędy tracę dwie pozycje. Sławne korzonki jak wiadomo – zostały pominięte, za to mamy inną i niełatwą korzenną sekcyjkę ze schodami – zjeżdżam sprawnie. Na rozjeździe mega/giga (56 km) żaden z niebieskich mnie nie dochodzi i jest dobrze :) Na bufecie dostaję porcję żela i zaczynamy długą wspinaczkę zmienionym fragmentem podjazdowym w rejon Wielkiego Stożka (978 m). Początkowo przyjemnym i ubitym szutrem, a następnie skręt na niebieski szlak prowadzący na szczyt. Końcówka podjazdu masakryczna, z dużą ilością kamieni, błotka i do tego po strumyczku. Po drodze spożyty żel zaczął działać, jednego gościa załatwiam. Po podjechaniu myślę że teraz będzie długi zjazd, a tu po zjechaniu fajnym niebieskim niespodziewanie następuje skręt na czeski czerwony, do tego podjazdowy. Po drodze drwale pracowali i trzeba było pokonać trzy wielkie zwaliska pni. Wyprzedza mnie jeden z VW. W końcu zjazd. Błotny i dość szybki, tam mam znane problemiki z podsterownością, gość którego załatwiłem wcześniej, mnie pokonuje. Kawałek zjazdowego asfaltu i skręt na świetny singielek zakończony przejazdem przez potok po osie. Na koniec ponowne asfaltowe napieranie wzdłuż Olzy, jeszcze raz korzenna sekcyjka i jest meta. Wreszcie zmieściłem się w górskim top 50 open, była nawet szansa na top 40 (mój cel w sezonie), generalka u GG zaliczona, czas na browarki ;)

    42/82 – open giga
    19/34 – M3

    Strata do zwycięzcy (Piotr Brzózka) – 1:33:07, do M3 (Bogdan Czarnota) – 1:25:47
    Beskidzkie błoto mi niestraszne, trudne warunki to ja lubię. Sprzęt wszystko wytrzymał.
    Wynik spoko, jazda spoko, na tyle w tym sezonie mnie było stać.

    Generalkę M3 giga u GG zakończyłem na 18 pozycji.
    Natomiast w teamowej generalce giga wylądowaliśmy na 9 miejscu.

    Pure MTB w Beskidach ! © JPbike

    Fotka by Andrzej Doktor.
    Atakuję Ochodzitą. Jak zawsze - arcywidokowo tam :) © JPbike

    Foto by Pracownia Artystyczna Alfinity.
    Prawdziwi twardziele na giga walczą do końca :) © JPbike

    Puls – max 176, średni 152
    Przewyższenie – 2707 m



  • dystans : 38.47 km
  • teren : 25.00 km
  • czas : 02:50 h
  • v średnia : 13.58 km/h
  • v max : 55.73 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Rozjazd po stokach Karkonoszy

    Niedziela, 8 września 2013 • dodano: 09.09.2013 | Komentarze 3


    Skoro spędzamy niedzielny dzionek u stóp Karkonoszy, to czas rozjechać się po górkach i odesłać w zapomnienie zupełnie nieudany w moim wykonaniu wałbrzyski golonkomaraton. Pomysł na trasę spontaniczny i obowiązkowo z dodatkiem technicznych elementów. Ruszyliśmy przed 9-tą. Przejeżdżając przez okolice stadionu w Karpaczu wypatrzyliśmy stopniowo zjawiających się bikerów, okazało się że tegoż dnia organizują wjazd na Śnieżkę. Na początek podjazd do Karpacza Górnego, z tą różnicą że zamiast serpentyn podjeżdżaliśmy super stromym skrótem i oczywiście na młyneczkach. Następnie techniczna atrakcja - zjazd kultowym zielonym do Borowic. Po zjechaniu zupełnym przypadkiem natrafiliśmy na górskie zmagania szosonów (wypatrzyłem m.in. Radka Lonkę). Przebywając w rejonie d.w. "Łokietek" postanowiliśmy odszukać super stromą ściankę zjazdową. Sporo błądzenia było i żeśmy odpuścili dalszego szukania. Po tym pognaliśmy znanym z niedawnego bikemaratonu świetnym fragmentem zielonego, do Wodospadu Podgórnej. W Przesiece przerwa na browarki. Po tym czas na drogę powrotną. Dobrze znanymi duktami dokręciliśmy pod d.w. "Lubuszanin" i stamtąd czerwonym w stronę Karpacza. Na koniec kolejna techniczna atrakcja - zjazd sławnymi agrafkami. Wszystko tamtejsze, włącznie z najtrudniejszą nawrotką zjechałem. Natomiast okryty złą sławą sześcio-wykrzyknikowy uskok odpuściłem by nie zaliczać kolejnych szlifów :) W końcu już tylko myk w dół do szkoły w Ściegnach i czas wracać do Poznania. W sumie to był udany rowerowo dzień.

    Tędy, obok Gołębiewskiego żeśmy jechali podjazdowo © JPbike

    Wspinaczkowy atak na super stromej ściance © JPbike

    Kultowy zjazd zielonym po AGD i RTV do Borowic :) © JPbike

    A tu przypadkiem natrafiliśmy na górskie zmagania szosonów © JPbike

    Browarek z kumplami - nasz standard rozjazdowy :) © JPbike

    Techniczne ćwiczenia na czerwonym do Karpacza © JPbike

    Na koniec sławne agrafki - ja wszystko zjechałem :) © JPbike

    Przewyższenie - 1045 m



  • dystans : 81.36 km
  • teren : 80.00 km
  • czas : 05:39 h
  • v średnia : 14.40 km/h
  • v max : 49.96 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Wałbrzych

    Sobota, 7 września 2013 • dodano: 08.09.2013 | Komentarze 7


    Po blisko trzech miesiącach powrót na golonkowe giga trasy, na moje miejsce.
    Na miejsce, do Wałbrzycha zajechaliśmy z naszej świetnej noclegowni w Ściegnach w trzyosobowym składzie ProGoggli – Mariusz, Marek i ja. Brakło nam czwartego teamowca. Wielka szkoda bo byłaby szansa na walkę o dekorowaną generalkę …
    Pogoda wspaniała, podczas rozgrzewki (zapoznanie się z końcówką) przekonuję się że w słońcu jest wręcz upalnie, no i tętno moje wysoko pika. Będzie ciężko.

    Foto by Bartek Sufin.
    Fajnie to postać przy linii swojego sektora :) © JPbike


    No to o 10:30 start. Od razu długi podjazd w stronę Chełmca. Stawka giga dostojnie się rozciąga, prawie wszystkie twarze przed i za mną znam. Tętno błyskawicznie poszybowało w okolice 170-178 bpm i do samego szczytu nie chciało spaść, mimo chwilowego zwolnienia i kamienistego fragmentu na pych. Dla mnie to przepalanko jak w XC. Podjeżdżając tędy na wąskim fragmencie wyprzedza mnie klosiu, trochę nieładnie bo prawie zajeżdża mi drogę. Wreszcie zjazd, trochę techniczny, błyskawicznie i od razu załatwiam paru osobników. Po tym przeplatanka raz wąskich, raz szerokich szutrówek i singli. Poza tradycyjnymi szaleństwami na zjazdach idzie mi przeciętnie, cały czas utrzymuję swoją pozycję, a na podjazdach minimalnie tracę (muszę nad tym popracować). Pomykając tamtędy, klosia przez dłuższy czas widzę przede mną, ten stan trwa do pierwszego bufetu, zatrzymuję się bo z niewiadomego powodu samopoczucie moje się pogorszyło. Od tego momentu jedzie się gorzej, stopniowo spadam w dół, mimo żeli, izotoników i wody poprawy przez długi czas nie widać. Na 31 km wyprzedza mnie lider mega. Kawałek dalej, na długim i luźno kamienistym zjeździe coś podejrzanie zarzuca przodem, znowu sporo tracę. Na 37 km zatrzymuję się i zauważam spory ubytek ciśnienia w przednim kole. No to mam kolejny maratonowy kapeć. Pięknie. Odechciewa mi się ścigania i bez pośpiechu zmieniam dętkę jakieś 12 minut. Po tym ląduję w ładnym ogonie giga. W dalszym ciągu jedzie się źle, tak słabo że do mety udaje się wyprzedzić zaledwie ze 5 osób z giga, do tego dochodzi ból głowy i karku. Zanim docieram do powtarzalnej pętli giga (rzadkość u gg) to myślę o wycofaniu się. Ostatecznie decyduję się ukończyć królewski dystans, bez napinki i tak dojechałem do mety.
    Wracając do trasy – podobnie jak rok temu i to mimo zupełnie zmienionej pętli mi się nie podobała, no poza paroma singlami i technicznymi zjazdami. Luźnych kamieni było tyle że nie wiem, a sporo stromych podjazdów okazało się praktycznie niepodjeżdżalnych przy takim stanie zmęczenia. Cóż, taki teren – taka trasa. Jechać trzeba.

    74/89 – open giga
    31/36 – M3

    Strata do zwycięzcy, jak i M3 (tradycyjnie Bogdan Czarnota) – 1:43:39
    Kłosiu wpakował mi miażdżące 35 minut !
    Jazda i wynik w moim wykonaniu – jedna wielka LIPA.

    Fotka by Ela Cirocka.
    Tu jeszcze dobrze mi się jedzie, później było włóczenie się na zgonie © JPbike

    Puls – max 178, średni 148
    Przewyższenie – 2590 m



  • dystans : 48.24 km
  • teren : 35.00 km
  • czas : 03:14 h
  • v średnia : 14.92 km/h
  • v max : 59.09 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Wysokogórski rozjazd :)

    Niedziela, 18 sierpnia 2013 • dodano: 19.08.2013 | Komentarze 13


    Poprzedniego dnia do tej samej noclegowni, do Michałowic przyjechał na urlop josip z Olą i dzieciakami, co oczywiście spowodowało że tamten wieczór bardzo miło zleciał przy browarkach i jeszcze jakimś wysokoprocentowym trunku :) No i zagadaliśmy się na niedzielną jazdę, padło na zdobycie Szrenicy (1362 m), dotarcie do nieczynnej kopalni kwarcu "Stanisław" (1050 m), na Wysoki Kamień (1058 m) i na koniec frajda zjazdowa, czyli żółtym w dół, do tej pory mi nieznanym.
    Skoro w planie jest Szrenica leżąca na terenie KPN to podobnie jak przy wypadzie na Śnieżkę trzeba było bardzo wcześnie wstać, pierwotnie planowaliśmy pobudkę o 4:30. Ja twardo wtedy spałem i nagle zbudził mnie o 5:30 klosiu.
    W głowie mojej jeszcze troszkę szumiały promile, cóż jechać trzeba :)
    Skromne śniadanie i na krótko po 6-tej można było ruszyć na tytułowy rozjazd.

    Godzina 6:26. Górne Michałowice z pięknymi Karkonoszami w tle © JPbike

    I tak jechaliśmy sobie przy wschodzie słońca górskim szuterkiem do Szklarskiej Poręby, na dolną stację wyciągu, a tam pusto, kolorowych śladów po wczorajszym maratonie już nie było. Po czym rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę.

    Początkowy fragment czerwonego na Szrenicę jest masakryczny, z niepodjeżdżalnym fragmentem © JPbike

    Ów podjazd, od Kamieńczyka to istna ścianka podjazdowa, no i ten wertepiasty bruk © JPbike

    Im wyzej tym nawierzchnia lepsza. Ten mały punkcik na drodze to klosiu :) © JPbike

    Dobijamy do Hali Szrenickiej © JPbike

    Pod schronisko na hali jako pierwszy wjechał josip, po nim ja i na końcu klosiu.
    Widocznie zmęczenie mocno górską jazdą w poprzednich dniach dało we znaki mi i Mariuszowi.

    Chwila postoju na hali - na wysokości ponad 1200 m.n.p.m © JPbike

    To już ostatnie metry na szczyt Szrenicy. Dwaj Mariusz ! © JPbike

    Przy schronisku. Szrenica na rowerze zdobyta ! © JPbike

    Na szczycie zjawiliśmy się na krótko po 8-mej, trochę wiało, temperatura oscylowała na poziomie 15 stopni.
    Cały ten ze 4 km podjazd czerwonym od razu uznałem za najcięższy ze wszystkich mi znanych.

    Na szczycie pora na arcywidoczki :) © JPbike

    Moi kumple - wysokogórscy bikerzy z Wielkopolski :) © JPbike

    Nadszedł czas na zjazd - od razu ostro, jak się puści klamki to rower przyspiesza gwałtownie.
    Brukowano - wertepiasta nawierzchnia nie pozwala na rozwijanie szalonych prędkości.
    Palenie klocków hamulcowych mamy zagwarantowane :)

    Masakryczny fragment zjazdowy. Wytelepało nieźle © JPbike

    Właśnie tam, na szybkim łuku znów miałem problemy z trakcją, Trek zamiast skręcać jechał na wprost (podsterowność), więc zjechałem bez szarżowania do Wodospadu Kamieńczyka, gdzie zatrzymaliśmy się i sprawdziłem przednie koło - po oględzinach stwierdziłem że koło łatwo wychyla się na boki, prawdopodobnie to wina słabszej sztywności amortyzatora w miejscu mocowania do piasty. Jak będę wybierał nowego 27.5" to pewnie skuszę się na sztywne osie, jakie ma klosiu.

    Wodospad Kamieńczyka, tu właśnie woda spada w dół © JPbike

    Dalej to udaliśmy się szlakiem ER2 wzdłuż torów i następnie w stronę Szklarskiej Drogi, by nią dotrzeć do nieczynnej kopalni kwarcu "Stanisław", po czym jazda na Wysoki Kamień, ponoć w obu miejscach jeszcze mnie nie było.

    Ładna szoska i to na wysokości 1000 m.n.p.m © JPbike

    Wysokogórski szuterek, tuż przy kopalni © JPbike

    Kamieniołom kopalni kwarcu "Stanisław" w prawie całej okazałości © JPbike

    Widok z Wysokiego Kamienia. Tam po prawej Szrenica, byliśmy tam :) © JPbike

    Po tych wysokogórskich emocjach widokowych czas na długi zjazd żółtym przez Zakręt Śmierci i dalej do Piechowic.

    Fragment zjazdu żółtym. Sama przyjemność jazdy mtb ! © JPbike

    Sam zjazd, o długości ze 5 km dostarczył sporo frajdy, po prostu to była wisienka na torcie !
    W Piechowicach postój przy sklepie, a tam po ulicy co chwilę pomykali szosoni.
    Na koniec ostatni podjazd - po gładkim asfalciku do kwatery. Czas na pożywne drugie śniadanie i kawę.
    Po tym rozjeździe i bardzo udanym weekendzie w Karkonoszach wróciłem z klosiem do stolicy Wielkopolski.

    Wykuty tunel na podjeździe do Michałowic © JPbike

    Przewyższenie - 1540 m