top2011

avatar

Ten blog rowerowy prowadzi Jacek ze stolicy Wielkopolski.
Info o mnie.

- przejechane: 177685.47 km
- w tym teren: 64443.10 km
- teren procentowo: 36.27 %
- v średnia: 22.68 km/h
- czas: 324d 15h 28m
- najdłuższy trip: 329.90 km
- max prędkość: 83.56 km/h
- max wysokość: 2845 m

baton rowerowy bikestats.pl

Wyprawy z sakwami

polska
logo-paris
logo-alpy
TN-IMG-2156 TN-IMG-2156

Zrowerowane gminy



Archiwum 2023 button stats bikestats.pl 2022 button stats bikestats.pl 2021 button stats bikestats.pl 2020 button stats bikestats.pl 2019 button stats bikestats.pl 2018 button stats bikestats.pl 2017 button stats bikestats.pl 2016 button stats bikestats.pl 2015 button stats bikestats.pl 2014 button stats bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl 2009 button stats bikestats.pl 2008 button stats bikestats.pl

Wpisy archiwalne w kategorii

dzień wyścigowy

Dystans całkowity:15284.10 km (w terenie 13860.43 km; 90.69%)
Czas w ruchu:833:26
Średnia prędkość:18.34 km/h
Maksymalna prędkość:73.88 km/h
Suma podjazdów:201748 m
Maks. tętno maksymalne:180 (102 %)
Maks. tętno średnie:169 (95 %)
Suma kalorii:15145 kcal
Liczba aktywności:249
Średnio na aktywność:61.38 km i 3h 20m
Więcej statystyk
  • dystans : 103.50 km
  • teren : 85.00 km
  • czas : 06:06 h
  • v średnia : 16.97 km/h
  • v max : 59.62 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Kraków

    Sobota, 28 sierpnia 2010 • dodano: 30.08.2010 | Komentarze 25


    Niespodziewanie i arcybłotnie w TOP 50 :)

    Przed tym maratonem przez tydzień w ogóle nie trenowałem, po prostu brakło czasu i do tego masa roboty w pracy, a moje dojazdy do/z pracy to żaden trening.

    Do Krakowa zajechałem ekspresem w sobotę o 0:20 – podróż komfortowym Intercity zasuwającym z prędkością do 162 km/h (wg ekranu info w wagonie) z przesiadką w Warszawie (595 km) zajęła mi równe 6 godzin, nieźle :)

    Miejsce noclegowe miałem załatwione dzięki Robertowi, więc po dotarciu do celu dość szybko poszedłem spać, by zbudzić się o 7:30, zjeść śniadanie, uszykować ścigacza, wskoczyć w czyściutkie BS-owe widzianko i zamierzałem o 9-tej udać się na rozgrzewkę, a tu nagle rozpadało się … Błoto na trasie w 100% zapewnione, będzie ciekawie – o tym wiedziałem, zresztą ubiegłoroczny tutejszy start u Grabka też odbywał się w błotnych warunkach :)

    Ruszyłem, gdy deszcz osłabł i na Błonia dotarłem na 15 min przed startem. Na miejscu spotkałem mnóstwo znajomych : Dorotę, Izę, Adama, Arka, Artura, Damiana, Mariusza, Marka, Mateusza, Piotra i jeszcze paru innych mniej znanych, w tym kolegę z teamu LG, który w Krynicy mnie podholował do mety i zapytał czy mam nowy łańcuch :)

    Na chwilę przed startem przestało padać. No i twardziele wystartowali, od samego początku zaczęło się wielkie błotne chlapowisko po Błoniach, po 500 m tyłek miałem już mokry :) Początkowe kilka km biegły po asfalcie, rozpadało się na dobre i tak z przerwami ten pogodowy stan trwał prawie do samej mety. Do czasu wpadnięcia w teren jechałem dość szybko, czołówkę miałem w zasięgu wzroku. Zaczęła się błotna zabawa w mocno interwałowym terenie, szło mi nieźle, jechałem równym tempem. Gdzieś przed pierwszym bufetem (w ruchu łyk Powerade) wyprzedziłem sleca – oznaczało to że wtedy wszystkich znajomych rywali miałem za plecami. Dalsza błotno-deszczowa jazda to powolne rozciąganie stawki, jak i pokaz umiejętności jazdy na śliskim terenie, jechałem wtedy do drugiego bufetu praktycznie samotnie, najlepiej szło mi na wąskich i trudnych odcinkach. Również i na tym odcinku zaczęły się obawy o hamulce – na zjazdach z tyłu dochodziło straszne skrzypienie - od razu przypomniałem sobie ubiegłoroczną Szczawnicę i wiedziałem co mnie będzie czekać na dalszej części trasy. Od momentu, gdy klamka tylnego hamulca szybko się zbliżała do chwytów podjąłem decyzję o rezygnacji z szaleństw na zjazdach, trudno, ważniejsze jest ukończenie, a do mety jeszcze ponad 70 km … Na szczęście z przodu klocki trzymały się całkiem. Po dotarciu do drugiego bufetu, na którym zrobiłem krótki postój dogonił mnie slec. Na 39 km rozjazd mega/giga – całą dodatkową pętlę giga przejechałem ze … slecem :) Ogólnie było tak: na łatwiejszych odcinkach był ode mnie wyraźnie szybszy, co jakiś czas się zatrzymywał – jakieś problemy miał z napędem, a ja cały czas jechałem równo i bez wariactw. Z ciekawych dla mnie momentów na giga pętli było zaliczenie na stromym i bardzo śliskim acz krótkim zjeździe nieefektownego upadku będąc jeszcze wpiętym – wtedy klocki tylnego hamulca zakończyły żywot (na 50 km). Od tamtego momentu oznaczało to dla mnie zdobywanie nowego doświadczenia – jazdy po masie błota mając jedynie w pół sprawny przedni hamulec – przekonałem się że na zjazdach to ciężka sztuka, więc zjeżdżałem znacznie wolniej. Nie brakowało masy potknięć – raz wpadłem w wąwozie w rów i gleba z szorowaniem swoim bokiem ściany wąwozu zaliczona, no i gdzieś tam był strumyk do kolan – pokonałem go w bród, niosąc bika. Znając Golonkę – wiedziałem że podjazdy na ponad 300 metrowe wzniesienia będą poprowadzone najdłuższymi z możliwych wariantów i tak było, niektóre dawały w kość, niektóre trzeba było z buta pokonywać. Po trzecim bufecie, gdzie wraz z slecem urządziliśmy dłuższy postój (wciąłem żel) zapytałem go czy ma hamulce – stwierdził że ma blachę. Po jakimś czasie kręcąc mocno poczułem zbliżający się skurcz, więc zwolniłem, tempo jazdy nieznacznie spadło, kilku gigowców mnie wyprzedziło, slec odjechał, to nic, nie przejąłem się tym, jechałem dalej swoje, od czasu do czasu spoglądając za plecy czy nie jedzie za mną Damian. Po połączeniu z Megowcami to już tylko tradycyjne dublowanie, w tym gronie była mamba. Wspomnę również że zaliczyłem lot przez kierownicę na stromym i po raz kolejny piszę – śliskim zjeżdziku z nieprzyjemnym lądowaniem – pojawiły się szlify na prawym biodrze i coś troszkę zabolało w prawej części żeber, oprócz tego raz nie zapanowałem w błocie nad utrzymaniem równowagi – wleciałem w zielsko o wysokości ponad metra. Po wpadnięciu na końcowe, arcybłotne kilometry w terenie trochę tłoczno się zrobiło i bardzo ślisko – wszystko tamtejsze przejechałem/zjechałem i w końcu ponowny przejazd przez totalnie przeorane Błonia i zadowolony wpadłem na metę, nie wiedząc na którym miejscu przyjechałem.

    Okazało się że w końcu i dość niespodziewanie spełniłem swoje tegoroczne marzenie u Golonki – chociaż raz w top 50 open, i to w takich trudnych warunkach, które dla mnie są niestraszne :)

    41/119 - open giga
    19/47 - M3

    Strata do zwycięzcy open, jak i M3 (Kaiser) - 1:39:02
    Piotr (slec) przyjechał 7 minut przede mną
    Damian - 3 minuty za mną
    Adam 1 godz i 27 min za mną
    Arek, klosiu, Marc, Math86 – nie ukończyli …

    Po zawodach spotkałem również Daniela i Przemka – podzieliliśmy się wrażeniami :)
    Swojego Treka, który dzielnie zniósł (oprócz klocków) błotne trudy ścigania na ponad 100 km trasie udało się umyć po prawie godzinie stania w kolejce do myjni i trzęsłem się z zimna, na szczęście czasem zza chmur wychodziło słońce.

    O tym że był to bardzo trudny maraton – świadczy że w wynikach giga widnieje aż 40 osób co nie dojechali do mety, lub DNF/DSQ …

    W generalce M3 giga zajmuję 14 pozycję – liczone jest 7 najlepszych wyników.
    Maraton w Rabce z żalem odpuszczam – brak czasu i szybkiego transportu …
    Teraz już tylko pozostał wielki finał w Istebnej :)

    Na trasie, już nieźle uwalony … :)
    Fotka z galerii Krzyśka
    MTB Marathon Kraków 2010 © JPbike

    Taka błotna zabawa to dla mnie frajda :)
    MTB Marathon Kraków 2010 © JPbike

    Większość z relacjonujących ten błotny maraton wrzuciła fotki pokazujące klocki po zawodach – więc i moje też można zobaczyć:

    Tył – (Shimano XTR) tu chyba wszystkich przebiłem :D
    Tylne klocki po maratonie ... © JPbike

    Przód – (BBB) dały radę i dzięki nim dojechałem do mety w jednym kawałku :)
    Przednie klocki po maratonie ... © JPbike

    Puls – max 179, średni 148
    Przewyższenie – 2093 m



  • dystans : 71.17 km
  • teren : 69.00 km
  • czas : 05:57 h
  • v średnia : 11.96 km/h
  • v max : 52.85 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Krynica Zdrój

    Sobota, 14 sierpnia 2010 • dodano: 16.08.2010 | Komentarze 18


    Czyli wpadając na metę bez łańcucha osiągnąłem najlepszy jak do tej pory golonkowy wynik w górach :)

    Mając w pamięci walkę ze skurczami w Głuszycy, na krynickim maratonie postanowiłem wystartować z głową :) Do tej fajnie położonej górskiej miejscowości przyjechałem na parodniowy urlop i dodatkowo zapoznałem się z częścią trasy (klik 1, klik 2, klik 3), do tego dodam że ubiegłoroczna Krynica, była dla mnie jednym z najcięższych giga …
    Trasa została mocno zmieniona w stosunku do ubiegłorocznej – w większości biegnąca przez świetne do MTB tereny – Beskidu Sądeckiego. Dzień przed zawodami trochę popadało i spodziewałem się trochę błota … a jednak było znacznie więcej :)
    Przed startem tradycyjnie rozgrzewka, przywitałem się ze znajomymi. Nie wszyscy się zjawili, Damian i Arek wybrali MP, a ja wierny golonkowemu cyklowi – jak się okazało po dotarciu na metę, ten maraton będę miło wspominał do końca życia … ale po kolei :)
    Stojąc w sektorze żadnego stresu nie czułem, te kilka dni tutejszego pobytu w górach dobrze mi zrobiły. Poza tym spotkałem megowca - Daniela. No i start. Ruszyłem całkiem spokojnie, bez żadnych wariactw. Po skręcie na czerwony szlak długi podjazd - gdzieś tam najpierw zauważyłem Mariusza który na chwilę zsiadł ze swojego ścigacza, a kawałek dalej do góry Adama, który również zaczął wprowadzać swojego fulla. Przez większość tegoż czerwonego szlaku jechałem tuż za slecem. Po pierwszym krótkim zjeździe, błotnym oczywiście nastąpił podjazd po niezwykle ciężkiej nawierzchni – trawie zmieszanej z błotem, aż do szczytu ciężko szło, dwa razy się potknąłem, dodam jeszcze że właśnie ten odcinek w zeszłym roku został pominięty z powodu … większej ilości błota ! :) Wreszcie jakiś zjazd – dość długi, szeroki i szutrowy – cisnąłem mocno. Po zjechaniu skręt w prawo i ponownie długa wspinaczka czerwonym na kulminacje trasy – Jaworzynę (1114m), stawka była już rozciągnięta, cały ten podjazd pokonałem równym tempem, starając się nie wysilać na maxa, byle udało się zachować siły na całą giga trasę. No i na tym podjeździe parę osób mnie wyprzedziło. Po wjechaniu na szczyt zaczęła się zabawa na nowej i w większości nieznanej mi trasie, gdy tylko nastąpił super stromy i arcybłotny zjazd – WSZYSCY, co mnie wyprzedzili na długim podjeździe sprowadzali, lub zaliczali upadki (stało tam dwóch ratowników) a ja jedyny zjechałem w dół – znów poczułem ogrom zadowolenia ze swojej techniki :) Po chwili kolejny i najbardziej błotny zjazd – koła zapadały na 10 cm, może więcej, opony osiągały gigantyczne szerokości, nie wspominając już o zapychaniu błotem napędu … :) Po zjechaniu i postoju przy bufecie (na każdym z czterech na giga się zatrzymywałem) kolejny podjazd – przez górski las, który zaprowadził do znajomego mi miejsca, jechałem tamtędy w większości samotnie. Potem szeroki, szutrowy zjazd i podjazd w okolice rozjazdu mega/giga. No i po skręcie na giga nastąpił niezwykle trudny zjazd czarnym szlakiem do Wierchomli. Zjazd był mocno techniczny – mieszanina korzeni, kamieni, płynących strumyków i błota, znów się potknąłem, raz uderzyłem łydką o ramę i lekką rankę zaliczyłem, którą wypłukałem w strumyku po zjechaniu. Przy tymże strumyku stał slec – mył napęd w swoim KTM-ie. Potem troszkę asfaltu w dół i początek jednego z długich i najcięższych u golonki kamienisto-błotnch podjazdów - na Halę Łabowską, wszystkim szło niezwykle ciężko, prędkość nie przekraczała 7 km/h, co jakiś czas ktoś się zatrzymywał i walczył z klejącym się od błota łańcuchem do najmniejszej tarczy korby, ja na razie nie miałem takich problemów – miesiąc temu założyłem na miejscu aluminowej stalową zębatkę 22, która ma mniejsze ząbki – pomogło częściowo. Po strasznie ciężkim i wyczerpującym wjechaniu na wspomnianą halę (momentami wprowadzałem) nastąpiła interwałowa i znana mi z objazdu trasa biegnąca czerwonym po grzbiecie z jednym solidnym podjazdem – na Runek, właśnie na tym podjeździe mocno wysuszony łańcuch zaczął się kleić, smaru nie zabrałem … :( Po osiągnięciu szczytu – połączenie z mega i długi, doskonale mi znany zjazd niebieskim w okolice Słotwin. Zjeżdżając tamtędy oczywiście zaszalałem, po drodze dublując masę Megowców :) Po zjechaniu w dół znów nowym odcinkiem nastąpił stromy podjazd w pobliżu kompleksu narciarskiego – z trudem (klejący się łańcuch) wjechałem na szczyt, a na górze sam Grzegorz Golonko mi nasmarował łańcuch ! Wielkie dzięki ! :) Potem zjazd po polance, do części Krynicy – Słotwin, po drodze zdublowałem Ryszarda z Rybczyńskich (chłop z M5 ciągle na mnie robi wrażenie). No i pozostały jeszcze do pokonania szczyt Huzary i kultowa Góra Parkowa. Sam podjazd żółtym szlakiem przebiegł pod dyktando ciągłego dublowania tych niebieskich, no i kilku Gigowców udało się wyprzedzić. Czułem się dobrze, siły na końcówkę miałem. Zjazd z Huzarego – techniczny i bez specjalnych emocji. Wreszcie słynna Góra Parkowa – wiedziałem że tam ilość błota będzie wielka, dzięki temu że dzień wcześniej tamtędy przejeżdżałem – udało się przejechać bez błotnych potknięć. Ostatni podjazd, stromy, z trawiastą końcówką – no właśnie dobijając ostatnie metry, po drodze nawet dwóch Gigowców wyprzedziłem … zerwał mi się łańcuch ! Widać ile trzeba było wkładać siły na takie podjazdy. Po raz drugi z rzędu ta kultowa góra okazała się pogromcą mojego sprzętu – w zeszłym roku na stromym zjeździe wyskoczyła linka tylnego hamulca (jechałem wtedy na v-brakach) Co zrobiłem po awarii ? – schowałem łańcuch do kieszonki i pobiegłem ze ścigaczem na początek zjazdu :) Bardzo stromy zjazd, który również świetnie znałem – sporo kibiców tam stało, zacząłem zjeżdżać odpowiednią techniką, gdy nagle gość poprzedzający mnie przyblokował i niezła gleba z koziołkiem zaliczona :) Szybko się pozbierałem i dalszą część trudnego zjazdu pokonałem bez kłopotów, i do tego kilku rywali walczących z utrzymaniem równowagi załatwiłem. Natomiast troche mniej stromy odcinek technicznej sekcji zmuszony byłem jechać „hulajnogą”, tracąc dwie pozycje, wreszcie ostatni zjazd, w tym po schodach i dalej wprost na metę – po wpadnięciu na deptak, dwóch rywali – Gigowiec i Megowiec zauważyli mnie bez łańcucha i sami poholowali do mety – i do tego pozwalając mi minąć linię mety przed Nimi – niezwykle miło mi było z ich strony :) Oczywiście mocno Im podziękowałem – będzie co wspominać, dlatego lubię startować u golonki :)

    53/113 - open GIGA
    20/41 - M3

    Czyli do tej pory najlepsze w górskiej edycji u golonki :)
    Do spełnienia tegorocznego marzenia – chociaż raz w 50-ce open zabrakło mi właśnie łańcucha :)
    To, że trasa w Krynicy była bardzo ciężka – świadczy że giga nie ukończyło 21 osób …
    Strata do zwycięzcy giga (jak i M3)- 1:57:45
    W generalce giga M3 skoczyłem już na dziesiąte miejsce !
    A team BIKEstats zajmuje po tej edycji 39 miejsce na 138 sklasyfikowanych drużyn

    Ten maraton zapiszę jako jeden z moich udanych na giga, zadowolony to jestem i to BARDZO !

    Zaraz po zawodach jedyne co zrobiłem – poleciałem podziękować Karolinie za kciuki i wsparcie duchowe, oraz opowiedzieć wrażenia z zawodów. Jeszcze raz wielkie dzięki :*

    Napieram ... :)
    MTB Marathon Krynica Zdrój 2010 © JPbike

    Szczyt Jaworzyny tuż, tuż ...
    MTB Marathon Krynica Zdrój 2010 © JPbike

    MTB Marathon Krynica Zdrój 2010 © JPbike

    Ciężki ten podjazd po stoku narciarskim
    MTB Marathon Krynica Zdrój 2010 © JPbike

    Tak wpadałem na metę :)
    MTB Marathon Krynica Zdrój 2010 © JPbike

    Puls – max 176, średni 153
    Przewyższenie – 2526 m



  • dystans : 86.39 km
  • teren : 82.00 km
  • czas : 06:47 h
  • v średnia : 12.74 km/h
  • v max : 64.47 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Głuszyca

    Niedziela, 1 sierpnia 2010 • dodano: 02.08.2010 | Komentarze 16


    Ten maraton w Głuszycy do tej pory zapisze się dla mnie jako rekordowy pod paroma względami:
    - pokonałem ponad 3000m w pionie
    - spędziłem na trasie 6 godz i 47 minut
    - około 10 razy złapały mnie skurcze nóg
    - zaliczyłem chyba największą ilość wprowadzania ścigacza do góry
    Te powyższe przykłady wskazują że do tej pory dla mnie był to najcięższy giga maraton …

    Dobra, zrelacjonuję trochę :)
    Do Głuszycy, a raczej do agro-noclegowni w pobliskiej Sierpnicy zajechałem dzień przed zawodami z Markiem. Po drodze zahaczyliśmy o biuro zawodów i w końcu udało mi się wymienić mój zniszczony numer startowy. Na miejscu byli już Krzysztof i Zbyszek, później zjawili się pozostali znajomi – DunPeal i Paweł z Kamilą.
    Ekipa mocnych ścigantów MTB z Wielkopolski :) © JPbike

    Po śniadaniu ruszyłem z Pawłem na krótką rozgrzewkę na pobliski podjazd i stamtąd 9 km w dół na miejsce startu w Głuszycy, gdzie spotkałem golonkowych znajomych – Izę, Adama, Arka, Damiana, Mariusza, Piotra i chyba kogoś jeszcze :)
    Przed tym maratonem nie trenowałem zbyt wiele, wolałem odpocząć i pogłębić głód solidnej dawki MTB :)
    Start troszkę opóźniono. Na początek jazda asfaltem do Łomnicy za samochodem organizatora i po skręcie w górski teren zaczęło się prawdziwe ściganie. Na pierwszym podjeździe szło mi całkiem nieźle, jechałem bez szaleństw i równym tempem, na ok. 5 km Damian, który kilka chwil wcześniej mnie wyprzedził i widocznie starał się poprawiać pozycje, na dość wąskim odcinku górskiego szlaku się zatrzymał (regulacja napędu). Ze spokojem mijałem Go i pomknąłem dalej, wiedząc że podczas pokonywania 3 km w pionie wszystko może się zdarzyć. Na pierwszym wąskim zjeździe tradycyjnie cisnąłem na maxa w dół, tak mocno że po zjechaniu z klocków hamulcowych wydobywał się charakterystyczny swąd, w sumie pierwszy raz na tarczówkach coś takiego doświadczyłem. Frajda z prawdziwie MTB-owskich zjazdów była i to jaka – wszystkie zjazdy na całej trasie to dla mnie bajka :) Dalsza jazda wschodnią pętlą przebiegła równo, nogi nieźle podawały na podjazdach – jest dobrze, pomyślałem :) Przez dłuższy czas miałem Arka w zasięgu wzroku. No i był pewien moment że dogoniłem późniejszą zwyciężczynię giga – Justynę Frączek, i po raz kolejny przez jakiś czas jechaliśmy we dwójkę i blisko siebie. Ewelinę Otyl też wyprzedzałem, kilka razy, za każdym razem na trudnych zjazdach. I wtedy, po 29 km (już ?) mocnej jazdy, podczas wnoszenia rowerka na dużej stromiźnie poczułem zbliżające się skurcze nóg. Będzie ciężko – pomyślałem, ale nie poddam się do mety ! Pierwszy skurcz złapał mnie podczas przejazdu przez trudny graniczny odcinek i od tamtej chwili powolutku zacząłem tracić ciężko wypracowane pozycje, nadzieję na dobry wynik, jak i pokonania Damiana … trudno. Wtedy każdy mocniejszy podjazd oznaczał dla mnie walkę ze zbliżającymi się skurczami, ilość wprowadzań była spora, ratunkiem okazały się zjazdy – na każdym szalałem, sporo ryzykując, wyprzedzając każdego, którego się dało i ciesząc się ze swojej techniki :) Po zjechaniu do Głuszycy i rozpoczęcia zachodniej pętli moje tempo było już słabsze, dogoniła mnie Ewelina i tak jakoś udało mi się przez pewien czas na półpłaskim odcinku jechać za Nią – do czasu kolejnego skurczu :( A dalej, było już tylko gorzej … Po dokręceniu pod niezły i stromy podjazd (na 50 km) który zacząłem pokonywać młynkując, złapał mnie kolejny … usiadłem na minutę na trawie i Damian mnie wtedy doszedł, następna tegoroczna porażka z rywalem zaliczona :( Po kolejnym wprowadzeniu na szczyt i zjechaniu po trawiastym stoku (v max trasy, 64 km/h) kolejny stromy i długi podjazd – całość znów z buta, z głową skierowaną w dół :( Potem fajny techniczny zjazd i podjazd w okolice Wielkiej Sowy – z trudem, wraz z pętlą z asfaltowym zjazdem udało mi się podjechać na ponad 1000 metrowy szczyt bez bike-walkingu, i to po drodze sporo Megowców zdublowałem. No i podczas wspinaczki po mocno kamienistym odcinku dogonił mnie Adam (po 70 km) który mnie wyprzedził podczas krótkiego postoju bo znów … Mocny, kamienisto-korzenny zjazd z Wielkiej Sowy – pewnie nie muszę nic pisać, kolejny poziom zadowolenia miałem :) Od tamtej chwili mknąłem do mety tak, jak mogłem, starając się nie złapać kolejnych skurczów. Po drodze zdublowałem Izę – zanim to zrobiłem, przez chwilę przyglądałem się jej technice i całkiem nieźle radziła :) W końcu trawiasto-polankowo-leśny zjazd do mety, która była nietypowo umiejscowiona – w innym miejscu niż start, a to dlatego by uniknąć kolizji przez główną ulicę w Głuszycy.
    Co do bufetów – było ich sporo, pominąłem dwa – pierwszy i przedostatni a na pozostałych się zatrzymywałem, by uzupełnić picie w bidonach, wciąć banana i coś tam :)
    Po dotarciu do mety honorowej nastąpiły pogaduszki i dzielenie się wrażeniami z całą masą znajomych, w tym z Dorotą i Arturem. Mamba tym razem nie wystartowała by doprowadzić do sprawności skręconą kostkę – słuszna decyzja.
    Z ekipy, z którą wspólnie mieszkaliśmy (większość to Megowcy) – największe emocje towarzyszyły Pawłowi, który na takie trudne giga wybrał się na semislickach … udało Mu się, dojechał do mety po ponad 8 godzinach – gratki za ukończenie !

    78/137 - open giga
    28/46 – M3

    Wynik dla mnie przeciętny, zadowolony to musze być, bardziej z przejechania bardzo wymagającej trasy i to bez gleb oraz żadnych defektów :)
    Tego ciężkiego giga nie ukończyło 28 osób …

    Strata do zwycięzcy open giga – 2:22:11, do M3 (Galiński) – 2:21:18, czyli do tej pory największe …
    Arek pokonał mnie o 32, Damian 23, Adam 7 minut
    A klosiu przyjechał 1 godz i 39 minut za mną
    W generalce M3 giga po 6 wyścigach zajmuję 13 pozycję :)

    Gdzieś na podjeździe ...
    Fotka z galerii Janka_2010
    MTB Marathon Głuszyca 2010 © JPbike

    Wytrawny technik :)
    MTB Marathon Głuszyca 2010 © JPbike

    Puls – max 184, średni 152 (na wschodniej pętli ponad 160)
    Przewyższenie – 3144 m !



  • dystans : 108.00 km
  • teren : 100.00 km
  • czas : 04:39 h
  • v średnia : 23.23 km/h
  • v max : 42.76 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Murowana Goślina

    Niedziela, 4 lipca 2010 • dodano: 04.07.2010 | Komentarze 20


    Dość słaby domowy wyścig.

    Startu w Murowanej Goślinie nie zamierzałem odpuścić, mimo że od ponad tygodnia kondycyjnie nie czułem się najlepiej. W końcu to domowa runda. Na tym dość płaskim maratonie nie miałem żadnych celów, tylko pojechać od startu do mety najlepiej jak się da. Na miejsce zajechałem rowerem krótko po 9-tej, udałem się wymienić (kolejny raz) swój niszczejący numer i znów Czesi gdzieś się zapodziali … Przed startem odpocząłem na wielkim parkingu wraz z Jarkiem i jego teamem, po czym udałem się do swojego sektora, oczywiście wcześniej i w trakcie oczekiwania na start przywitałem się ze znajomymi twarzami. Start o 10:10, ruszyłem bez wariactw, bo wiadomo – zaraz będzie wielka piaskownica. Sporo się tam działo – wszyscy rozjechali w przeróżne kierunki, by jak najszybciej pokonać ten ciężki odcinek, a ja już dzień wcześniej tutaj byłem i wybrałem sobie optymalny tor jazdy przez ten piach – więc przejechanie nie sprawiło mi większych problemów. No i zauważyłem że licznik nie działa – coś z nadajnikiem, to nic nie było czasu na sprawdzenie. Po przekroczeniu szosy natrafiłem na Damiana i tak przez kilka km jechałem za Nim. Po wkroczeniu do Puszczy Zielonki cała stawka wznieciła wielkie tymany kurzu, widoczność była słaba. Jechałem dość szybko i na środkowej tarczy, w pewnym momencie na piachu wyprzedziłem Damiana i cisnąłem dalej tak mocno, jak się dało. Do pewnego momentu – na siódmym kilometrze, po wjechaniu na patyczkowaty odcinek złapałem z tyłu kapcia i zjechałem na bok … Zresztą nie tylko ja ale inny gość też w tym samym miejscu złapał gumę. Pierwsze co zrobiłem po zatrzymaniu – ze smutkiem spojrzałem na Damiana mknącego dalej … Oznaczało to dla mnie koniec walki o dobry wynik na własnym terenie, jak i z najgroźniejszymi rywalami, zresztą doskonale wiedziałem że na płaskim maratonie odrabianie strat po defekcie na początku trasy to ciężka sprawa. Nie przejąłem się tym, ze spokojem wziąłem się do wymiany dętki – zabrało mi to ok. 10 min, w międzyczasie nadjechał facet od organizatora na quadzie – zapytałem czy zamyka stawkę Gigowców – jasne :) A drugiemu Gościowi podczas pompowania strzeliła opona – niezłą dziurę zrobił :)

    MTB Marathon Murowana Goślina 2010 - kapeć © JPbike

    Po wymianie dętki i sprawdzeniu licznika (zadziałał) ruszyłem i to z ostatniej pozycji stawki Gigowców. Miałem przed sobą zupełnie pustą trasę – walkę z samym sobą też lubię. Pierwszą osobę doszedłem po 2 km, następnie stopniowo doganiałem pojedyncze osoby. Jedynym utrudnieniem były piaski, raz na głębszym fragmencie w który wpadłem z impetem przód ścigacza tak mocno wyhamował, że uderzyłem kolanem o ramę, zabolało. To nic, cisnąłem dalej. Krótko po wjechaniu na dodatkową pętlę giga znajdował się pierwszy bufet - zamierzałem ominąć, ale był tak zlokalizowany że znajdował się tam pomiar czasu i zatrzymałem się na banana i dali mi żel. Kawałek dalej dogoniłem Zbyszka jadącego nowym ścigaczem na giga, chwilę pogadaliśmy i pomknąłem dalej. Na asfaltowych fragmentach kładłem się na kierownicy jak czasowiec. Po dogonieniu i wyprzedzeniu kolejnych dwóch osób – jeden pewnie był zaskoczony i podjął próbę dogonienia mnie, nieudaną :) Wreszcie ujrzałem kilkuosobową grupkę, która zatrzymała się na drugim bufecie na popas, ja tamtejszy bufet ominąłem i cisnąłem dalej. We wspomnianej grupce znajdowali się kolejni znajomi – Marc i Maks. Dalsza jazda przez las do miejsca gdzie giga połączyła się z mega przebiegła szybko, kilka kolejnych osób załatwiłem. Po wjechaniu na mega powoli zacząłem dublować Megowców, jak i doganiać kolejnych Gigowców, jednym z Nich był Zabel, który również złapał gumę i tak dalej przez dłuższy czas jechaliśmy razem w trzyosobowej grupce. Na trzecim bufecie, który poprzedzony był pomiarem czasu zatrzymałem się, by zatankować Powerade do bidonu. Dalsza jazda do ostatniego bufetu, po drodze stopniowo dublując, m.in. Asię Jabłczyńską przebiegła we wspomnianej grupce, tyle że ten trzeci gość odpadł z sił i zastąpił go inny Gigowiec, którego dogoniliśmy. Przy bufecie znów zrobiłem postój i uzupełniłem kończący się w bukłaku zapas wody – do pełna w drugim bidonie nalał mi sam Grzegorz Golonko. Wreszcie nastał ciekawszy odcinek – runda typu XC po stokach Dziewiczej Góry (142m), po 90 km jazdy po płaskim dość ciężko się podjeżdżało ale i wszystko tamtejsze podjechałem i zjechałem bez problemów. W końcu końcówka, kilkunastokilometrowa, biegnąca obrzeżami Puszczy Zielonki, na tamtejszym dość ciężkim odcinku (masa piachu i nierównej nawierzchni) zacząłem powoli czuć że kolana dostają w kość od mocnego kręcenia i byłem już zmęczony ciągłą jazdą po płaskim, mimo tego udało mi się jeszcze sporo Megowców zdublować , jak i jeszcze kilku Gigowców wyprzedzić. Piaszczystą końcówkę pokonałem tym samym torem co na początku – było jeszcze ciężej, bo pod górę i w końcu już bez szaleństw po 4 godz i 39 minut jazdy wraz z postojami wpadłem na metę.
    Większość trasy oprócz fragmentów na dodatkowej pętli giga pokonałem na środkowej tarczy i to prawie w całości na zablokowanym amortyzatorze - odblokowałem jedynie na killerze.

    99/134 - open GIGA
    42/48 - M3

    Oznacza to że jadąc od defektu z ostatniej pozycji do mety wyprzedziłem 35 Gigowców, słabo ...
    Strata do zwycięzcy open (jak i M3) – 1:05:50
    O stratach do moich rywali nie wspomnę.
    Z osiągniętego wyniku na własnym terenie jestem NIEZADOWOLONY !

    Mknący samotnik w Puszczy :)
    MTB Marathon Murowana Goślina 2010 © JPbike

    Piach, piach ...
    MTB Marathon Murowana Goślina 2010 © JPbike

    Ten zawodnik za mną to mlodzik, tyle że ... nie znaliśmy się jeszcze wtedy :)
    MTB Marathon Murowana Goślina 2010 © JPbike

    Po zawodach, jak zwykle uzupełnianie kalorii, pogaduszki ze znajomymi i myk do domu.
    DunPeal, JPbike i klosiu :) © JPbike

    Ujechani Maks, JPbike, Rodman i Marc :) © JPbike

    Puls - max 175, średni 154
    Przewyższenie – 600 m



  • dystans : 77.92 km
  • teren : 75.00 km
  • czas : 05:00 h
  • v średnia : 15.58 km/h
  • v max : 63.90 km/h
  • rower : TREK 8500
  • MTB Marathon Międzygórze

    Sobota, 19 czerwca 2010 • dodano: 21.06.2010 | Komentarze 12


    Międzygórze - ściganie u stóp Śnieżnika

    Od czasu, gdy nie mam własnego auta (ten stan trochę potrwa) zaczęła się dla mnie pora na kombinowanie z dojazdami na poszczególne maratony. Tym razem z pomocą pospieszył się mój partner treningowy, czyli Jarek, nie tylko zafundował transport pakowną furą, ale i załatwił nocleg na cały weekend – wielkie dzięki zarówno dla Niego, jak i jego Agi :) Do noclegowni w Kozielnie oddalonej kilkadziesiąt km-ów od Międzygórza przybyli również dwaj Megowcy – Krzysztof i Zbyszek.
    Na miejsce startu zajechaliśmy po 9-tej. Po raz pierwszy się zjawiłem w Międzygórzu. Poskładaliśmy swoje rumaki i jazda z Jarkiem i Mariuszem na rozgrzewkę na podjazd i zjazd.
    Z powodu wypadku drogowego start giga opóźnił się o 30 min. Czekając na start spotkałem niemal wszystkie mi znajome twarze, spotykane na golonkowych edycjach - no dobra, wymienię: Izę, Adama, Arka, głównego rywala Damiana, Marka, Mateusza, Przemka i paru innych mniej znanych.
    Trasę zapowiadali jako łatwa technicznie, głównie szerokie szutrowe dukty, ale wymagającą kondycji, czyli ok. 2700 m przewyższenia. Było pochmurno z przejaśnieniami i kilkanaście st.C.
    No i start. Ustawiłem się dość blisko linii w trzecim sektorze. Na początek kilka km pod górę, jechałem swoje, dość szybko mnie wyprzedził Damian, a po chwili Arek i obaj powolutku mi znikali z zasięgu pola widzenia. To nic, to jest górskie ściganie i wszystko może się zdarzyć. No i nie zabrakło zaskoczenia – niespodziewanie wyprzedził mnie … Rodman - lekki szok ! Myślałem że ze mną coś nie tak … Po bezproblemowym zjechaniu ze szczytu pierwszego podjazdu, następny długi podjazd – znów byłem zaskoczony, przez moment się odwróciłem i zauważyłem zbliżającego się do mnie … klosia - znów lekki szok ! Rodmana pokonałem po wizycie w pierwszym bufecie, na którym się nie zatrzymałem, a facet z obsługi widząc mnie w ruchu z kubkiem wody wrzucił do mojej kieszonki banana. Na tym długim i dość szerokim podjeździe na najwyższy punkt trasy na którym ciut lepiej mi się podjeżdżało wyprzedził mnie klosiu, jak się okazało, był jedyną osobą, która mnie pokonała na tym podjeździe, dalej miałem Go cały czas w zasięgu wzroku. Im dłuższy podjazd, tym bardziej zaczęła mnie pobolewać dolna cześć pleców. Po wjechaniu na Halę Pod Śnieżnikiem (1275 m) nareszcie nastąpił zjazd czerwonym szlakiem pieszym. Już na samym początku technicznego zjazdu wśród masy kamieni stał sam Grzegorz Golonko i wśród grupki, która zaczęła zjeżdżać – ja byłem jedyny co odważył się zjechać trudny początkowy fragment i zjechałem bez najmniejszych problemów, klosia załatwiłem lekko i tak zostało do mety :) Dalej w dół, po kamieniach cisnąłem na maxa, dochodziłem kolejnych rywali i moim oczom ukazał się widok … Damiana :) Jasne pokonałem Go. W sumie na tym zjeździe załatwiłem kilkunastu osób. Gdy skończył się wąski odcinek, dalej mknąłem w dół po szutrze dość szybko i to bez okularów (max 63.90 km/h). Po zjechaniu kolejny długi podjazd, na początkowym fragmencie zbyt mocno naciskałem na pedały i poczułem zbliżający się skurcz prawego kolana – 30 sek postoju pomogło. Podjazd pokonałem przyzwoitym tempem, od czasu do czasu spoglądając na tył, czy nie jedzie za mną Damian, wiedziałem że na podjazdach jest mocny - zaczynał mnie dochodzić na końcówce tegoż podjazdu, gdzie na wysokości ponad 1000m znajdował się drugi bufet i rozjazd mega/giga. Przy bufecie na krótko stanąłem i szybko zwiałem bo stamtąd zaczynał się długi zjazd. Damianowi na tym dość wyboistym zjeździe odjechałem. Od tamtejszych wybojów ręce mi zesztywniały i z trudem przełączałem biegi. Całą dodatkową pętlę giga biegnącą po szerokich szutrowych duktach - do trzeciego bufetu przejechałem raz sam, raz mieszając się z gościem z M4, jechało mi się dobrze, no i dodatkowo w górnych patriach miałem porcję arcywidoków :) Gdzieś tam na kolejnym podjeździe na stromej serpentynie znów zauważyłem Damiana – od razu mi przyszło do głowy że będzie ciężko wygrać z Nim ten maraton. Ostatni bufet poprzedzony był niezbyt długim asfaltowym podjazdem, znów dolna część pleców dała o sobie znać, zrobiłem tam krótki postój (woda, banan i rodzynki) i dogonił mnie Damian, który wyprzedził mnie kawałek dalej podczas krótkiego rozciągania pleców. Dalej, na ostatnim długim podjeździe już nie kręciło mi się tak dobrze, nie wiem czemu. Aha, dokładnie podczas połączenia pętli giga z mega natrafiłem na Megowca – Zbyszka :) Ostatni, ponad 10 kilometrowy odcinek biegnący w okolicy kompleksu narciarskiego Czarna Góra był trochę ciężki, grząsko, trochę błota, powolutku dublowałem megowców, nie obyło się bez wprowadzania na nierównym i podmytym odcinku z kamieniami. Wreszcie zjazd, trochę błotnisty, tradycyjnie cisnąłem w dół, na koniec, bliziutko mety jeszcze jeden krótki i niezbyt stromy podjazd – znów łańcuch zaczął mi się kleić i kawałek zmuszony byłem wprowadzać, i w końcu zjeżdzik do samej mety, na którą wjechałem zbyt szybko – spiker dał mi znak, bym zwolnił :)
    Zaraz po minięciu linii mety spotkałem Dorotę, chwilę pogadaliśmy, mamba złapała 3 gumy …
    Później już tylko bufet, makaron, dzielenie się gratulacjami i wrażeniami ze ścigania, sprawdzenie wyników, czyszczenie rowerka w strumyku i myk do przyjemnej agroturystycznej noclegowni i … kilka browarów poszło :)

    58/146 - open GIGA
    20/54 - M3

    Strata do zwycięzcy open (jak i M3) – 1:16:26
    Spoglądając na tablicę wyników – byłem lekko i pozytywnie zaskoczony :)
    Nie zmartwiła mnie nawet 6 minutowa porażka z Damianem, który w tym sezonie w górach spisuje się nieźle.
    Do Arka strata wyniosła 9 min.
    Klosiu i Rodman stracili do mnie odpowiednio 7 i 37 min.

    Po czterech golonkowych wyścigach zajmuję w generalce giga M3-owców 14 miejsce – nieźle :)
    A team BIKEstats uplasowany jest na 39 miejscu na 121 sklasyfikowanych drużyn na giga.

    MTB Marathon Międzygórze 2010 © JPbike

    Puls – max 176, średni 153
    Przewyższenie – 2692 m



  • dystans : 55.21 km
  • teren : 49.00 km
  • czas : 04:26 h
  • v średnia : 12.45 km/h
  • v max : 55.73 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Beskidy MTB Trophy. Etap 4

    Niedziela, 6 czerwca 2010 • dodano: 08.06.2010 | Komentarze 19


    Istebna – Skrzyczne – Istebna (55 km, 1984 m przewyższenia)

    Gdy tylko wsiadłem na swojego wyścigowego rumaka na rozgrzewkę na miejsce startu to od razu podczas podjeżdżania poczułem lekki ból lewej łydki i tylnej części kolana, z tego powodu wiedziałem że podczas finałowego etapu będzie bardzo ciężko jechać swoim tempem i nie myliłem się. Te ostatnie 3 etapy nieźle dały mi w kość, jak i doświadczenie na przyszłość. Stojąc w sektorze nie czułem się zbyt dobrze. Damian z Arkiem ustawili się bliżej, Tomek i Czarek za mną. Jedno co miałem na myśli – ukończyć Trophy w pierwszej połowie całej stawki Finisherów. Już pierwsze kilometry po starcie dały mi do zrozumienia że o ściganiu zarówno z Damianem, Arkiem i Tomkiem nie było mowy. Początkowy i dość długi pierwszy podjazd prowadzący w okolice Rezerwatu Barania Góra kręciłem w miarę przyzwoitym tempem – trwało to do pierwszego bufetu na którym zatrzymałem się. Podczas tego początkowego podjazdu zaskoczyła mnie nawierzchnia – wielkie wypłaszczone kamienie, jak i dalszy mniej stromy podjazd z całą masą beskidzkich arcywidoków :) Gdy zaczęły się większe stromizny, gorzej mi się już jechało, co kilka minut ktoś mnie doganiał (w tym Tomek) i wyprzedzał. Trudno, jechałem dalej swoje. Gdy tylko pojawił się zjazd przed kolejnym długim podjazdem – tradycyjnie cisnąłem w dół, jak i doświadczyłem się niezłych emocji, mykając w dół po wielkich kamieniach :) Sam podjazd na kulminację trasy (Skrzyczne 1251m) mimo że niezbyt stromy – okazał się dla mnie męczący i znów co jakiś czas byłem wyprzedzany. Na szczycie nasmarowali mi łańcuch, uzupełniłem picie w bidonie. Natomiast na długim i bardzo wymagającym zjeździe mogłem zaszaleć na maxa, kilka pozycji odrobiłem, jak i nieźle zatrzęsło. Po wizycie na ostatnim bufecie – pojawił się dość stromy podjazd, większość odcinka wprowadzałem. Po niemal samotnym i szybkim zjechaniu do zapory przy Jeziorze Czerniańskim zaczął się ostatni podjazd – asfaltowy na Przełęcz Szarcula (759m) na którym jakoś odzyskałem trochę sił i zdołałem trzyosobową grupkę wyprzedzić. Później już tylko znany mi z drugiego etapu terenowo – asfaltowy zjazd do mety, gdzie wpadłem samotnie, zastanawiając się nad wynikiem ostatniego etapu. Po odebraniu koszulki finishera podszedł do mnie Tomek i po chwili spotkałem Arka i Damiana – Ci trzej znów mnie objechali.

    Moje wyniki 4 etapu:
    157/303 – open
    81/139 – M3

    Arek pokonał mnie aż ponad 25 minut
    Damian dołożył mi kolejną stratę czasową – 18 minut, po drodze łapiąc gumę
    Tomek – dojechał do mety bez łańcucha i szybciej ode mnie o prawie 14 minut
    Czarek - ? ważne że dojechał i został Finisherem :)

    Znając swoją słabszą dyspozycję ostatniego dnia Trophy - takie miejsca były do przewidzenia i są to moje najgorsze wyniki w dotychczasowym ściganiu. No cóż, trzeba z tym się pogodzić i wyciągać wnioski na przyszłość.

    Moje miejsca w końcowej klasyfikacji generalnej
    122/283 – open
    63/132 – M3

    Cel, jaki sobie założyłem przed wyzwaniem sezonu 2010, czyli Beskidy MTB Trophy - został osiągnięty !
    Cieszy mnie również że Trek wszystko wytrzymał, z wyjątkiem lekkiego obtarcia na oponie NN i rysek.

    Szalony i superszybki zjazd ze Skrzycznego
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Pełne MTB w Beskidach - to jest to !
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    FINISHERZY :)
    Ekipa Finisherów Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Puls – max 164, średni 142 (zadziwiająco niskie wartości)
    Przewyższenie – 1984 m



  • dystans : 74.16 km
  • teren : 60.00 km
  • czas : 06:07 h
  • v średnia : 12.12 km/h
  • v max : 59.09 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Beskidy MTB Trophy. Etap 3

    Sobota, 5 czerwca 2010 • dodano: 05.06.2010 | Komentarze 7


    Istebna – Wielka Racza – Istebna (74 km, 2756 m przewyższenia)

    Trzeci dzień górskiej etapówki MTB przywitał nas słoneczną pogodą. Po śniadaniu, uszykowaniu sprzętu i zajechaniu na miejsce startu tradycyjnie przywitałem się ze znajomymi. W sektorze Damian ustawił się obok mnie, coś czułem że ma zamiar pocisnąć. Start, pierwsze kilkanaście km to w większości podjazdowy i asfaltowy z odrobiną terenu odcinek biegnący na Ochodzitą (894 m) – na tamtejszy szczyt dokręciłem spoczko i swoim tempem, Damiana miałem w zasięgu wzroku. Wyprzedziłem go na końcówce technicznego zjazdu z tymże szczytu. Dalej kręciliśmy na przemian wąskim asfaltem i terenem w dół do Lalik, gdzie znajdował się pierwszy bufet. Na tamtejszym zjazdowym odcinku dwukrotnie przesadziłem z prędkością na łukach i musiałem gwałtownie hamować, by nie wpaść w krzaki. Zaczął się solidny teren i to do góry. Stromizna rosła. Szczerze pisząc – po tych dwóch etapach przyzwyczaiłem się do wymagających beskidzkich tras z kamieniami, korzeniami i masą błota, więc relację ograniczę do ciekawych dla mnie momentów. Podczas pokonywania singletrackowego i trudnego odcinka poprowadzonego po zboczu góry i z błotem spokojnie przepuściłem Damiana, niech jedzie szybciej ode mnie, by miał swój dzień i na mecie okazało się że miał. Natomiast na kolejnym i stromym zjeździe znów go pokonałem. Ilość błota na większości trasy w dalszym ciągu była spora, słoneczna pogoda dopiero się zaczęła. Znów zaczęły się problemy z zaciągającym się łańcuchem, trudno. Drugi bufet, podobnie jak na dwóch pozostałych zrobiłem prawie minutowy postój i wcinałem co się dało, przy okazji płucząc uwalony łańcuch wodą. Stojąc tam wyprzedził mnie Tomek. Po krótkim czasie miałem okazję doświadczyć najcięższego i najdłuższego do tej pory wprowadzania rumaka, stromizna taka, że masakra. No i zjazd – oczywiście techniczny i zaszalałem :) Trzeci bufet był poprzedzony asfaltowym dojazdem. Stojąc tam dogonił mnie i wyprzedził Arek. Od tamtej chwili zaczął się długi i najcięższy podjazd – na Wielką Raczę (1230 m), było ciężko, prędkość stromego podjeżdżania oscylowała się na poziomie 5-6 km/h. Całkiem mi poszło, kilku udało się wyprzedzić. Na szczycie zatrzymałem się, był tam serwisant, wyczyścił i nasmarował mi łańcuch i od tamtej chwili przestał się zaciągać :) Na niezbyt długim i technicznym zjeździe tradycyjnie zaszalałem trochę. Kręciliśmy wtedy czerwonym i przygranicznym szlakiem, aż do Zwardonia, raz do góry, raz w dół, nierzadko było grząsko, nie odbyło się bez wprowadzania. No i lekko zaczęła mnie pobolewać tylna cześć lewego kolana, zwolniłem trochę, by nie ryzykować. Od tamtej chwili moje tempo jazdy spadło, na szczęście nie było takie złe. Aha, wspomnę, że na jednym zjeździe wpadłem w podmyty rów z kamieniami i zaliczyłem glebę. Dobijając do ostatniego bufetu pewien gość na wąskim odcinku chciał mnie z impetem wyprzedzić i … walnął kierownicą w mój tyłek, obaj wylądowaliśmy w trawie. Po tym zdarzeniu mój tyłek się odsłonił, czyli dziura w spodenkach :) Po pokonaniu kolejnego podjazdu i zjechaniu, w końcu nastąpił ostatni i dający w kość podjazd na Złoty Groń i stamtąd stromy i arcybłotny zjazd po stoku narciarskim wprost do mety. Dopiero na mecie dowiedziałem się że Damian mnie nieźle objechał, pewnie na którymś bufecie mnie załatwił, no cóż, mam się martwić ? Ależ skąd, pozostał jeszcze jeden ostatni i decydujący etap :)

    Moje wyniki 3 etapu:
    116/300 open
    54/140 M3

    Damian pokonał mnie niespodziewanie aż 20 minut – masakra :(
    Tomek i Arek też byli lepsi ode mnie odpowiednio o 11 i 6 minut.

    Niech chłopaki się cieszą, wszystko się okaże po ostatnim etapie – mój główny cel, jaki zakładałem przed tą wymagającą górską etapówką - to dojechanie do mety w pierwszej połowie całej stawki i oczywiście założyć koszulkę finishera :)

    Na słynnym podjeździe na Ochodzitą
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    To już końcówka, zaraz myk w dół do mety po błotnym stoku narciarskim
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Puls – max 174, średni 147
    Przewyższenie – 2756 m



  • dystans : 68.07 km
  • teren : 58.00 km
  • czas : 05:30 h
  • v średnia : 12.38 km/h
  • v max : 57.17 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Beskidy MTB Trophy. Etap 2

    Piątek, 4 czerwca 2010 • dodano: 04.06.2010 | Komentarze 7


    Istebna – Klimczok – Istebna (68 km, 2567 m przewyższenia)

    Przez całą noc poprzedzającą drugi dzień górskiej czteroetapówki padało … Wiadomo co do ilości błota. Rankiem chłodno było, niewiele ponad 11 stopni. Tym razem wszystkie trzy pozostałe etapy rozpoczynały się o 10-tej. Na miejsce zajechaliśmy po 9:30, przywitałem się ze znajomymi twarzami i wpadłem do sektora (chyba drugiego z dwóch), ustawiłem się znacznie bliżej – tak po prostu, a reszta kumpli gdzieś z tyłu :) Cel na drugi etap był prosty: pokonać trasę najlepiej jak się da i ponownie objechać kumpli. No i ruszyliśmy, na początek 3 km asfaltu, nieznacznie do góry, by po skręcie w teren pokonać niezły podjazd na Kubalonkę (ok. 800m). Jak na pierwsze kilometry przystało – powoli następowała selekcja. Pierwszy zjazd – najpierw trochę asfaltu, następnie trochę błotny teren – nie dało mi się szybko zjechać z powodu tłoku, raz ktoś nas na chwilę przyblokował. Momentem trasa biegła błotną ścieżką wzdłuż Wisły. Po zjechaniu pojawił się pierwszy bufet – tylko wodę i banana wziąłem w ruchu i od razu zaczął się długi i stromy podjazd prowadzący na Kotarz (985m), a następnie fajnie poprowadzony po zalesionych zboczach wąski odcinek do Przełęczy Karkoszczonka, gdzie był drugi bufet. Pokonując tamtejsze błotne i wymagające odcinki znów zaczęły się problemy z klejącym łańcuchem – tym razem zabrałem szmatkę i smar … niewiele pomagało, w sumie na całej trasie kilkakrotnie zmuszony byłem do około półminutowych postojów – przez to stopniowo traciłem ciężko wypracowane pozycje, w ostateczności znaczne stromizny wprowadzałem, zresztą pchania rowerka na większości ślisko błotnych i stromych podjazdów było sporo, ale i tak większość rywali też tak robiła. No i na ok. 25 kilometrze podczas mojego postoju serwisowego wyprzedził mnie Tomek. Zauważyłem go dopiero podczas wąskiego zjazdu. Gleby nie zabrakło – na wąskim odcinku upadłem przez spory i śliski korzeń – leciutkie obtarcie na kolanie zaliczone. Po drugim bufecie, gdzie stanąłem i wcinałem co się dało, oraz wypłukałem wodą łańcuch (pomogło) rozpoczął się najcięższy podjazd na kulminację etapu – Klimczok (1109m), cały czas na najbardziej miękkim przełożeniu kręciłem do góry, Tomka miałem w zasięgu wzroku. Po wjechaniu (wprowadzania na ostrych i błotnych stromiznach nie zabrakło) kręciliśmy przez wysokie patrie raz w dół, raz do góry, przez masę beskidzkich kamieni w kierunku Błatniej (917m), po drodze mając kolejną porcję arcywidoków. Wreszcie porządny i techniczny zjazd do Brennej z niesamowitą ilością luźnych kamieni – zaszalałem trochę, ręce mi zesztywniały od wstrząsów. W tejże miejscowości był trzeci bufet – też postój zrobiłem i początek kolejnego podjazdu na Trzy Kopce (ok. 800m), najpierw lekko do góry i kilka km asfaltem, następnie od razu stromo terenem. Nie wspomnę już o ilości błota. Po zjechaniu do Wisły (w większości asfaltem) – ostatni bufet i wcinanie tego co się da, napełniłem bidon i ostatni długi i ciężki podjazd asfaltowo – terenowy ponownie na Kubalonkę. W końcu zjazd do mety – najpierw ze szczytu wąski i wymagający, po chwili trochę asfaltu, dalej leśno-terenowo po błotnym strumyku i w końcu niecały kilometr asfaltem do mety. Zarówno Damiana, jak i Arka na całej trasie nie widziałem. Treka po raz drugi solidnie uwaliłem i przyozdobiłem kolejnymi ryskami.

    Moje wyniki 2 etapu:
    129/316 open
    67/149 M3

    Tomek przyjechał ponad 2 minuty przede mną
    Arek stracił do mnie ponad 7 minut
    Damian – 24 minuty za mną, ale miał problemy z manetką
    Czarek - … ? ważne że dojechał – to jest najważniejsze :)

    Etap drugi to zmaganie z błotem ...
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Mgliście na sporej wysokości ...
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Jak zwykle skupiony na błotnej trasie
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Całe te błotne MTB ... mi sprawia frajdę z jazdy :)
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Puls – max 175, średni 141
    Przewyższenie – 2567 m



  • dystans : 43.84 km
  • teren : 37.00 km
  • czas : 03:30 h
  • v średnia : 12.53 km/h
  • v max : 54.29 km/h
  • rower : TREK 8500
  • Beskidy MTB Trophy. Etap 1

    Czwartek, 3 czerwca 2010 • dodano: 03.06.2010 | Komentarze 17


    Istebna – Stożek – Filipka – Istebna (43 km, 1647m przewyższenia)

    Już sam dojazd autem do Istebnej na dzień przed rozpoczęciem górskiej etapówki był pełen mocnych wrażeń – no, bo … skasowałem auto. Całe szczęście, nic mi się nie stało. TREK również przeżył. Kask niestety zakończył żywot, pękł na kawałki. To właśnie dzięki osobom poznanym na bikestats – czyli Monice, Damianowi, Tomkowi mogłem w końcu dotrzeć do celu (podróż trwała cały dzień), no i sprawiłem sobie nowy kask – jeszcze raz wielkie dzięki dla Kosmy !

    No dobra, teraz czas zrelacjonować.

    Pobudka dość wczesna, mimo że start pierwszego i dość krótkiego etapu odbywał się o 12-tej. Pogodę mieliśmy niezłą, trochę słońca, trochę chmur i kilkanaście st.C. Po śniadaniu i tradycyjnej krzątaninie sprzętowej i krótkiej rozgrzewce wyruszyliśmy na miejsce startu w pięcioosobowym składzie: Arek, Tomek, Czarek, Damian, i JA.
    Przed startem przywitałem się z Markiem (marc) i jego kolegą, oraz poznałem Adama (AdAmUsO) i Piotra (slec). W sektorach (nie wiem czy w ogóle były) ustawiliśmy się dość daleko, nie było sensu stawiać się z przodu, zresztą wiadomo, taka etapówka MTB wymaga jak najbardziej odpowiedniego rozłożenia sił – większość o tym doskonale wie.

    No i start, na początek 5 km podjazdowego i dość wąskiego asfaltu. Na tym odcinku praktycznie nikt nie cisnął na maxa do góry, każdy swoim tempem. Damiana cały czas miałem w zasięgu wzroku, Arka również, jechaliśmy blisko siebie, no i w pewnym momencie na mocnej stromiźnie zacząłem powoli wyprzedzać. Tętno miałem oczywiście wysokie, jechało mi się dobrze :) Wreszcie w beskidzki teren wpadliśmy i od razu mnie zaskoczyły tamtejsze ścieżki pełne mniejszych i większych kamieni, korzeni – takich wymagających tras na własne oczy jeszcze nie widziałem :) Co chwila na górnych patriach całego etapu były arcywidoki – aż się prosiły o zatrzymanie i zrobienie fotek :) Na pierwszym terenowym podjeździe na najwyższy punkt trasy (Stożek, 943m) często na wąskich stromiznach tworzyły się zatory. Po ostatnich opadach, masy błota na całej trasie nie brakowało, co za tym idzie na głębszym i tym płytszym i śliskim błotku wprowadzania nie zabrakło. A propos Damiana – przez większość etapu, no prawie, ale po kolei. Jechaliśmy blisko siebie, co jakiś czas podejmowaliśmy próby oddalania się. To jeden, to drugi był z przodu, a ja najczęściej na technicznych zjazdach byłem górą :) Po osiągnięciu kulminacji wysokościowej po raz pierwszy ścigałem się na czeskim terenie – świetne mają tam ścieżki do MTB. Tamtejszy czeski odcinek w dalszym ciągu był niezwykle ciekawie poprowadzony, tempo jazdy miałem równe. Pierwszy bufet pojawił się na półmetku – zatrzymałem się. Damian nie … no nie, wciąłem rodzynki i banana i ruszyłem w pogoń do góry :) W pewnym momencie jechaliśmy obok siebie, chwile gadając :) No i pojawił się długi, kręty stromy podjazd na którym zdecydowałem trochę pocisnąć do góry i udało się wypracować przewagę nad Nim, którą zdołałem powiększyć do mety, głównie dzięki technice na zjazdach :) Drugi bufet – bez postoju i tylko banana chwyciłem w ruchu. W końcu ostatni długi podjazd, zanim się zaczął – wyprzedziłem … Arka (na etapie chyba ze 3 razy go łykałem). Jest dobrze – pomyślałem, a po Złotym Stoku myślałem że nie mam z Nim już szans :) No, ilość błota na całej trasie często powodowała koszmarne uwalanie się napędu i znów spodziewałem się klejącego się łańcucha do najmniejszej tarczy korby – kilkakrotnie z tego powodu musiałem na mocnych stromiznach wprowadzać … na szczęście nie traciłem swojej pozycji. Na nowiutkiej ramie pojawiły się pierwsze szlify od łańcucha :( Końcówka ostatniego długiego podjazdu była niezwykle trudna, nie wspominając o głębokim błocie, na sporej wysokości trzeba było podjeżdżać po wielkich korzeniach. Ostatni długi zjazd … masakra – utrzymanie równowagi na takim mocno podmytym i z błotnym strumykiem zjeździe to już sztuka. Ale co tam – coraz bardziej czuję się wytrawnym technikiem i dałem radę zjechać, nawet powiększyłem przewagę nad rywalami, bez upadku, poza kilkoma potknięciami, w tym wpadłem ze 2 razy w błoto o głębokości ponad osie :) W końcu końcówka – bez większych niespodzianek i zgodnie z oznaczeniem 5,2,1 km – ostatni ponad kilometr to po prostu zjazd asfaltem do mety – wjechałem radośnie bo wszystkich kumpli, co wspólnie wynajmujemy domek … objechałem :)
    Debiut w ściganiu na wypasionym Treku wypadł okazale – szczególnie najbardziej odczułem większą zwrotność i mniejszy rozmiar ramy – o wiele lepiej mi się zarówno podjeżdżało, jak i zjeżdżało.

    Moje wyniki 1 etapu:
    130/342 – open
    68/160 – M3

    Arek stracił do mnie 4 minuty
    Damian i Tomek – obaj po 8 minut (przyjechali równo)
    Czarek – 1 godz i 13 minut

    Czy zadowolony – JASNE !
    To dopiero początek … jeszcze trzy ciężkie etapy pozostały … :)

    Ekipa, którą podczas pierwszego dnia objechałem :)
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    W akcji. Bardzo zacięta rywalizacja :)
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Pełne skupienie ...
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Tak ostro jechałem podczas pierwszego etapu, średnie tętno miałem najwyższe
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    MTB Trophy to nie tylko ściganie, ale i masa arcywidoków :)
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Mój tyłek :)
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Na beskidzkim terenie ...
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Gdzieś na błotnej końcówce etapu ...
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Po pierwszym etapie … trochę błotka na Treku :)
    Beskidy MTB Trophy 2010 © JPbike

    Puls – max 187, średni 161 – to dotychczasowe moje najwyższe wartości !
    Przewyższenie – 1647 m



  • dystans : 78.09 km
  • teren : 75.00 km
  • czas : 06:00 h
  • v średnia : 13.02 km/h
  • v max : 59.62 km/h
  • rower : Accent Tormenta 1
  • MTB Marathon Złoty Stok

    Sobota, 15 maja 2010 • dodano: 17.05.2010 | Komentarze 22


    Błotna masakra w Górach Złotych – niestraszna dla mnie :)

    Na tą trzecią edycję golonkowego cyklu, rozgrywaną w Złotym Stoku, dla mnie po raz pierwszy w tamtych rejonach wybrałem się głównie w jednym celu – przejechać całą trasę najlepiej jak się da, zwłaszcza że po ostatnich zawirowaniach pogody nie miałem najmniejszych wątpliwości co do ilości błota.
    Na miejsce zajechałem wprost z Poznania przed 9-tą i od razu zabrałem się za krzątaninę sprzętową, zjadłem drugie śniadanie (bułka, serek solankowy, banan i jogurt) , przywitałem się z Krzysztofem i Zbyszkiem, oraz z Damianem - z tym ostatnim moja rywalizacja z maratonu na maraton staje się ciekawsza i fascynująca :)
    Po raz pierwszy zdecydowałem się ścigać w długich spodniach. Przed startem odbyłem kilkunastominutową rozgrzewkę i jazda do trzeciego sektora, w którym spotkałem Mariusza, Przemka, Arka i paru innych mniej znanych mi twarzy.
    Chyba po raz pierwszy w maratonowej karierze nie czułem żadnego stresu, więc mogę napisać że jestem już nieźle wkręcony w tego typu zawody, które dają mi dużo satysfakcji w pokonywaniu zarówno ciekawych tras, jak i rywali :)
    No i start. Od razu długi podjazd, ruszyłem ze średnim ciśnięciem, po chwili zaczęła się właściwa błotna masakra, by utrzymać równe tempo na błotnej nawierzchni - oznaczało to użycie większego wysiłku i stopniowo rosnące obawy o to czy starczy sił na przejechanie całej giga trasy w miarę równym tempem. Stawka powolutku się rozciągała, kręciłem równym i podobnym do poprzedzających mnie tempem. Przez Arka zostałem wyprzedzony po jakiś 3-4 km, a po 6 km zauważyłem wyraźnie słabnącego Damiana, który na krótkiej stromiźnie wprowadzał i po chwili się zatrzymał – był to jedyny moment, co widziałem Go na trasie :) Po wjechaniu na kulminacje pierwszego długiego podjazdu nastąpił błotnisty i stromy zjazd – czyli to na co czekałem, by w pełni wykazać się swoimi umiejętnościami jazdy w dół po błocie :) Przede mną sporo osób … sprowadzało, a ja jak szalony pognałem w dół po błocie :) i wtedy poziom zadowolenia ze swojej techniki wzrósł znacząco i od tamtej chwili wiedziałem że kolejne trudne i błotniste zjazdy pokonam bez większych problemów :) Dalsza jazda przebiegała głównie leśnymi i górskimi duktami, na przemian długimi podjazdami, jak i mniej, lub bardziej wymagającymi zjazdami. Kręciłem wtedy równym tempem, jak i swoją pozycję utrzymywałem. Po wjechaniu na dodatkową pętle giga, na której na pewnym odcinku ilość błota koszmarnie utrudniała podjechanie trzeba było wprowadzać. Dodam jeszcze że po raz drugi (po Szczawnicy’09) przyszło mi jechać przez jakiś czas wraz z Justyną Frączek. Dziewczyna na zjazdach wymiatała, a na podjazdach szło jej przeciętnie. Na podjeździe, na końcówce dodatkowej pętli giga pojawiły się spodziewane i znane mi z błotnych tras problemy z klejącym się do najmniejszej tarczy korby uwalonym błotem łańcuchem … trudno. Po połączeniu pętli z Megowcami tradycyjnie – bezustanne dublowanie do samej mety. No i był tam długi, niezły, wąski i stromy zjazd – znów zaszalałem, nie obyło się bez potknięć (kilka razy wpadłem w zbyt głębokie błoto) , Megowcy na całej trasie mnie wzorowo przepuszczali – dzięki wszystkim :) Jedną z pierwszych dublowanych osób był Maks, po chwili na zjeździe wyprzedziłem Asię Jabłczyńską, a następnie Zbyszka. W końcu długi i wymagający podjazd na najwyższy punkt trasy – Górę Borówkową. I w połowie tegoż podjazdu stało się to czego się obawiałem – ubyło mi sił i nie pozostało mi nic innego jak wprowadzanie na ciężkich stromiznach. Na szczęście większość też z buta pokonywała ciężkie podjazdy, więc nie było tak źle. Wreszcie znalazłem się na kulminacji wysokościowej trasy – po tym wiadomo: techniczny zjazd po kamieniach, korzeniach – cóż mam pisać :) Zjechałem tak szybko, nawet paru na tym trudnym zjeździe udało mi się wyprzedzić (w tym Izę) - mknąc po tych nierównościach bacznie wypatrywałem odpowiednich momentów do wyprzedzenia i wykorzystałem to – kolejny poziom zadowolenia :) Nie będę oszukiwał – na tymże zjeździe zaliczyłem niegrożny upadek przez śliski kamień. Po zjechaniu spojrzałem na licznik – coś z dystansem nie gra (na mecie okazało się że giga ma 78 km, a miało być 66 km) … Po ostatnim bufecie (na każdym się zatrzymywałem na ok. 10-15 sekund) kolejny długi podjazd, jak się okazało ciężki, sporo sił mi już ubyło, chwycił mnie lekki skurcz, minuta postoju, i dalej do samego szczytu znów wprowadzałem (inni też) i zacząłem się martwić o … wypracowaną przewagę nad Damianem :) W końcu końcówka – w pewnym momencie po spojrzeniu tabliczki z napisem „5 km do mety” zrobiło mi się lżej :) no tak … po kilku km ujrzałem następny napis: „5 km do mety” :) – po jakimś czasie zrozumiałem że to się nazywa nieobca mi golonkowa niespodzianka na końcówce i rzeczywiście były to niezłe ostatnie kilometry - coś podobnego do XC-u, czyli wąski, błotny przejazd po stromym zboczu zalesionej góry – na tamtejszym stromym zjeździe doznałem kolejnej frajdy z błotnej jazdy :) W końcu nastąpił szybki zjazd do mety najpierw szerokim szutrem, a następnie ulicą wprost na tamtejszy Rynek. Czy zadowolony wpadłem na metę – oczywiście, a najbardziej z frajdy z błotnej jazdy po tamtejszych trudnych odcinkach :)

    96/176 - open GIGA
    34/64 - M3

    Strata do zwycięzcy giga (jak i M3) – 1:59:43
    Damian przyjechał 16 minut za mną – to mnie cieszy, wracam do gry :)
    Rodman i klosiu stracili do mnie odpowiednio: 16 i 32min.
    Arek pokonał mnie aż o 25 min – z Nim już raczej nie mam szans.

    Z osiągniętego wyniku całkiem zadowolony jestem, mimo że przez postępujący ubytek sił i zmęczenie na kilkanaście km przed metą straciłem aż 10 pozycji w open (po analizie ostatniego międzyczasu) … to nic, będę walczył do finału w Istebnej :)

    Po osiągnięciu mety spotkałem się z Jarkiem i jego Agą, poznałem Roberta (Zabel), oraz jeszcze jeden Megowiec, którego dublowałem składał mi gratulacje - był to Marek (Marc) :)
    Kolejka do myjni spora, poszedłem się najpierw przebrać i wróciłem, by zmyć z rowerka masę błota, czekając w kolejce wraz z Maksem i Zbyszkiem pogadaliśmy sobie, oraz spotkałem się z Dorotą i Arturem.

    Na pierwszym długim podjeździe ...
    MTB Marathon Złoty Stok 2010 © JPbike

    MTB Marathon Złoty Stok 2010 © JPbike

    Błotny zjazd, technika jazdy górą :)
    MTB Marathon Złoty Stok 2010 © JPbike

    Tu lepiej widać ilość błota podczas zjeżdżania w dół ...
    MTB Marathon Złoty Stok 2010 © JPbike

    Coraz bardziej uwalony JPbike po niezłym zjechaniu z Borówkowej :)
    MTB Marathon Złoty Stok 2010 © JPbike

    Pomykanie do mety na końcówce typu XC :)
    MTB Marathon Złoty Stok 2010 © JPbike

    Uwaleni bikerzy na mecie. JPbike, Rodman i Damian :)
    MTB Marathon Złoty Stok 2010 © JPbike

    Tej fotki mojego amorka nie trzeba komentować :)
    Reba po zawodach ... © JPbike

    Puls – max 180, średni 152
    Przewyższenie – 2592 m